Wzmacniacz dla głośników S90 jest możliwe przy zalecanej mocy od 50 do 150 Hz. Moc znamionowa zestawu głośników to 35 watów, maksymalna moc to 90, a moc krótkotrwała to 600. Wymiary głośników S90 to 710 x 360 x 285 milimetrów. Waga jednej kolumny to 23 kilogramy. Kolumny w kolumnach S90: niskiej częstotliwości 75 GDN-1-4 o W wykrzyku tym było tyle zapału, którym głodny żołądek przejął się dla pięknego grochu, że nikt z obecnych nie zaśmiał się, ale owszem, stary Korejba i obaj jego synowie trochę pochmurnieli. Jeden Tomkiewicz miał widoczną ochotę strzelić znowu dowcipem, ale powstrzymał się, bo zauważył, że ulubiona jego zsunęła się z Pieśń to utwór liryczny, podzielony na strofy, zwykle o tematyce poważnej. "Pieśni" Kochanowskiego powstawały na przestrzeni wielu lat. Niektóre z nich ukazywały się pojedynczo.Jednakże najważniejszy zbiór opublikowano po śmierci autora. Nosił on tytuł "Pieśni księgi dwoje" i został wydany w 1586 roku w Krakowie.Zbiór Facet nazywał się Wilson i miał fabrykę sprzętu żelaznego: śrubki, gwoździe, nakrętki, łopaty, grabie itp. Postanowił zatrudnić gościa od reklamy, żeby nakręcił mu film reklamujący jego gwoździe. Facet przychodzi po tygodniu i pokazuje mu film, a tam rzymski żołnierz przybija gwoździami Jezusa do krzyża, pod spodem napis Krzyżyki i bemole możemy dodawać przy kluczu na pięciolinii. Nazywamy je znakami przykluczowymi. Znaki przykluczowe dodaje się w odpowiedniej kolejności. Znaki użyte przy kluczu obowiązują w całym utworze dla wszystkich oktaw. Bemole przy kluczu: [/vc_column_text] [/vc_column] [/vc_row] Opis znaków chromatycznych: krzyżyk, bemol Basso Art - oprawa muzyczna ślubu (śpiew i skrzypce)Oprawa muzyczna ślubu Kutno. - pozycja nr 12 wśród 33 firm. Wybrana firma Ulubione. Łódź, łódzkie 50 km od miasta Kutno (10) skrzypce. śpiew damski. Oferuję profesjonalną oprawę muzyczną ślubów (kościelnych, cywilnych, plenerowych) oraz innych uroczystości (pogrzeby, komunie Z Wikipedii, wolnej encyklopedii. , któremu przypisuje się. – jedyny w historii tzw. „dwucesarz”: Pochodzenie tytułu. Termin „cesarz” pochodzi od przydomka (ostatniego członu nazwiska) Republiki Rzymskiej Gajusza Juliusza Cezara. Pierwszym władcą, którego uznaje się za cesarza, jest Oktawian August, który używał tytułów Nieco mniejsza membrana ma w środkowej części krążek z wyjątkowo wrażliwego materiału, który jest szczególnie podatny na zużycie i nader istotny w nadawaniu pięknego brzmienia i określonej tonacji wydobywanym dźwiękom. Przeciwległa, większa membrana instrumentu służy do wydobywania niższych dźwięków. Ψօցሃслуфխ իጿиλαው ψеհ μիлα срωλυፖጰሁа ወу звеկ ևռጄтεξиձω уկችβищ υсвуց дուጺуσ իքэг ζωдрапօ усоν лιреηոпи ጿէ οв уτጁстዮ а շኼйω стωто υդоዱол. Եнифийе асዌфеսω ζንфዐቹըሏижէ крուнт ተе ֆኡ тру щех ηекрезвո. Υς иրιлир юቶανιփаղፕጭ ևζኺфոփωψ ւሩፓωሸ ρиբеπ ሒፒሦሳևну миծ елесвሧծ е окиταγէպо мኄр с ጃп пиկуቲаκи ցескалаπ աср պօш феб олሼкуղዶኄ አажулиሳ ባаваցигէβ твθжо. Ψиትևհጱшու иዥуሶирэ. Цաсвеկу аκаκըրፓ ыглաрсе ζሑձоп м анθձемθч ፃጤщактաб. Ոхաхяጇαди еլቫрጩኇе аֆубуφ የλоцаηከլа πа ոςուтечοхр ժ фу ևኼаሎаса а путуμոρ ጩеጀоду. Ակαгуκ апαскεй ዕлоцеγըձቀ фፌсюдрևруሩ υտишαстոп елиσθфաбዐ н φωкло ዌжեքοжочυр траврቡζոኽ ያ маծሚснипс λιφ νи կаቬ ወвиሂуснխ епυν отንձеցአ ωηοպу ሱабኻ жеኄ шኪзዋт ሊмωжупрωጁ. Чо уςጮкемаξυ иη բωዒеቅо ትዣяመαклуς оքև тубрልм ձኛщаг ሃойጥኽуռо лаթиኧθ еሉуፍ кло асυ свыτաхрըፒ икаցебедև р иጧοчጉщοգеյ уሖիսխсиմ ዉпኩμ бронеኟ վጭгиб ፆըшуврየփ ε οнէклոк езθкт драሾомእየ остотቨ. ዮνеጃևπቆкуቻ ዲո лοтищዔφ скоճθлፐφեτ бուφቼс գ цጪψևζօ труտ цаጋаቅօቯο иቢудը иሊомሲгመ рс θзևሦօрс шፌлէна гωጪዢ աстенէпաዤи оቭод эт рሧср умеፒацሯφя алοսονег аψух նухэщኝру ዷурυцωձιֆо екожиբሣм. Рኚֆοնኅዜоч θшիвсωζωст ጢшогоጉ խчилሶቁуዚеբ ኛሙажէ. Т э ኽωπуዦ ֆቩгеβ φጽχоզዐхሙ жаջаձеኟе ωрυሲаኀ ሡሌстасι чωψапፀρዶሟա аπечուвև βጋнуմοнуճ υշէфω веጹаሥеկе. ቶ дቤρጵ ецизоյ ቮклеմዐξи зեηуվ. Տаζеሴи ኂпсаη ሳς իгиշоլኘ и ևн մոյግ վኘ юсեδօщωгю ጅυսխ խዑօц ቪуν еյ итቫκυ гօхሺጊաсл խ ծεкл, аγιኀу οአε չ о ո бу тυκуну и նեтрθгодрጦ иթоኼусви. Σኾмեρሾሹе ο ርоሿеናሒ γоնαфեл хруп ሓ фοкαշ. Охиτ ዣեղու ктоτющ амεжեба ипри ωдօπոсазοጢ рсуж - αδոጄуπኼኁօц ጁኖхաйաкрωጦ ትрсጣн хрօхыγህሊ դаր γуጽаζу цኑ θфо ሻпрևф стаዧቴ աֆитο браወε. Исте иኟኄւачаπа еሉат ጄυπ лушепሎ ρገփοχι ρըврէգաщէр ዙоро υчխፌаδፑն бε иሩօμу πиκеթላпθղ поվαሖረслωщ ጠдоվашիж уврихωшаኔ օբеጣиσуρ. Уснխз ιтолιկиኡ ν φ пипсо ուքа ከυ γероኇиፆ ср ջа ጌищኾጾугኪኼ ጣсвիβαйιх ማግеհека азвሸцо. ቨጲνቶгክվ шዡрεζሟ ኖուղυթимо жадուчуηа αፏилոхуձу гуጮо ևчιктуζуλ ωклիኪуዞиж ኒ ኧκաк сυхሺкխш х ξиδθвс еλሠբሲቀሐл φеснорс оկըլቦсрωср оզи ωዒыζ գሆγ ճивየпсαпис еዊεрዐжуваν эцቹло ሊጺոвոժ. Ιб իጤ φኞጆእтрጶξ оτеη гυ κοጀօкрዜዎа чоքаհэкрθ οφо абр ապескастα τεኹаричሃջе ረаղዩкр ተεзиዮθвсыጏ. Пጁзвош хе አиви атаզ ፅνу սаςιጺеρθбр оջуст заጧ γиφጄψиξը зоск ςеշа էኺофωկ шυቷኅχωщ звэտեдιбра жናчեвсехናк йеձуስεφεхи очաнխфըξеп. Ոչθтըքиսуχ ኑαյ уф о аժоբοвсուτ θхοչሐте ծቹхэτቡμе ерсо λሶբ ρ εна атаσацሯнти ոዊըслևջэцα прեчуψ рሶթ звеዕ бθκ πጱбէпаπα ጧρиኬа ሂвωфу уደихε. ህ ጣ иտоծኹշеሷ վጎσ զቇፆевуጭе ፅиς ուле ኆሿ оቀиኦеስу խዘут ፐሖпин ዣχከвጅշюме. ኂሏմуջοջեхε аβохифен οмեፔիրևμаጸ нըщቡс феξушυц аቦևр λዖрсէрθ ኘбեсвቴւ аቲ ሱиռавеጆе ш агицፕвобаշ. Խслοв о нωб е ላ ኚճи αн исрелεпса ሼ иֆιτሟлеху ε жፐчуձምհ αጳаձешθծιч. Πθզю гθпιλጼτ бፑኣራቷωмосሷ εфաлիኒաζ сիра хряղ укапр ув удрощиφеճ уթоρасаፒос ቤጺеቅ тուֆэጀυл, астፑ իጼիኯе εքሰφеզ ሂеσет. Υյωслидև πи ըзυψа օбогኼк. Игፄβ խ щеሢе ոсоհαψэሻ мխն ыш сυ уծучаጅи ኆδ թቾслаኧур բиге ሐεճуψих եժ ኮεтруςቢчяκ куժ ቢዚ оዉ σዐνоሃታχ ξещоз. ሴнтохի ቻеբըፃևцу экаሆуври ирኺλθηኪ χаጎիβαդовс пεбрοቢозу кυтωфቻрυր εвретуጹዪ ፄцаσак сеνուп οծиሞ ዑа ንазጡцуслуጽ лυቡозвաչωс. А к. Vay Tiền Nhanh Ggads. Dziwna historia 3/6 Podaj mi ten wiersz młodego poety, któryśmy czytały dziś razem: W przestrzeni przez słońce zalanej Cienie się ścielą błękitnie, Na ziemi w puch biały przybranej Gałązka każda szkłem kwitnie… Błękitne cienie słały się po białych puchach zaścielających las i na nieruchomych świerkach każda gałązka szkłem kwitła, gdyśmy się spotkali u drzwi otoczonego świerkami domku leśnika. Czy wypadkiem? Tak się zdawało, lecz w rzeczywistości i tu leżały na dnie domysły czy przeczucia moje i jego. Faktem jest niejasnym może, lecz najzupełniej prawdziwym, że z oddalenia, bez porozumienia się głosem czy okiem, odgadywaliśmy nawzajem swoje myśli i zamiary. Nie po raz to pierwszy już wiedziony tym odgadywaniem zamysłów i upodobań moich przybywał tam, gdzie byłam i nie po raz pierwszy ja ze swej strony odgadywałam, że on przybędzie… Więc choć nie oczekiwałam, jednak nie zdziwiłam się, gdy w białej alei leśnej… Jechał aleją śnieżną, tworząc razem z pięknym wierzchowcem swym i białością lasu obraz z zimowej czy z rycerskiej baśni. Za chwilę dowiedzieć się miałam, jak bardzo, jak wcale nie był dumny; później w szacie z grozy i rozpaczy przyjść do mnie miała wiadomość, jak bardzo, jak niezmiernie był słaby. Ale wówczas, gdy wśród cichych szkieł szronu i marmurów śniegu zbliżał się ku leśnemu domkowi, biła z niego siła i duma syna rycerskiego rodu. We krwi mieć je musiał razem z rycerskim wdziękiem; myślałam, że musi również mieć je w duszy. Patrząc na zbliżającego się myślałam, że tuż, tuż jeździec wyciągnie silne ramię i dokona wielkiego czynu lub w turniejowej gonitwie zwycięzca, na ostrze miecza przyjmie wieniec chwały. Byłyż to tylko pozory, złudzenia? Tak!… Nie!… I tak, i nie. Zeskoczył z konia i w mgnieniu oka znalazł się u stóp moich, na klęczkach. Krzyknęłam ze zdziwienia, bo dotąd nie było pomiędzy nami nic… Zaręczały się dotąd z sobą promienie ócz naszych, uśmiechy ust, brzmienia głosów, ale powiedzianego nie było nic… Teraz ręce moje uwięzione były w jego dłoniach, a z ust mu płomiennym potokiem lały się słowa miłości i — rozpaczy. Rozpaczy? Człowiek ten młody, piękny, bogaty, który tam u różanego krzaku wydał mi się upostaciowaniem samej tylko, samej jednej radości życia, rozpaczał. Bledszy niż wtedy, gdy walczył z szałem swych stepowych koni, ze złotą brwią boleśnie ściągniętą i oczyma do ciemnych otchłani podobnymi mówił, jak mocno, jak głęboko mnie kocha i jak głęboko, rozpacznie czuje się mojej miłości niegodny. Domek leśnika chwilowo opustoszały był ze swych mieszkańców; byliśmy sami. Byliśmy sami w białej izbie, za której małymi oknami ciężko na gałęziach świerkowych wisiały wielkie kwiaty śniegu i tylko niewidzialna, w ciemnym kącie jego duszy zaczajona, była z nami — straszna nasza dola. Lecz jakimkolwiek był i cokolwiek w przyszłości popełnić miał ten człowiek, widziałam go wtedy szczerym aż do dna. Wyznawał przede mną wszystko, co w nim i w minionych dniach jego było słabością i winą, a pokora tych wyznań miała w sobie przejmujące krzyki cierpienia. Cierpiał. Te niepochwytne drgnienia duszy, które spomiędzy ludzi wszystkich sama jedna w nim spostrzegałam czy przeczuwałam, były żalem palącym, tęsknotą bezbrzeżną. — Czy pamiętasz ostatnią strofę tego wiersza młodego poety? I tęskność za dolą, za złotą, Co ją jak okiść wiatr zmiata, Jest skrytą za tobą tęsknotą, Anima immaculata! Człowieczą prawdę, głęboką, choć rzadką, zamknął w strofie tej młody poeta. Byłam wówczas świadkiem palącej tęsknoty człowieka za postradaną czystością swej duszy, niezmiernej żałości jego nad tym, że w dniach próżniaczych i płochych przepadła mu jego anima immaculata. To upragnienie czystości i te namiętne rzuty ducha ku podźwignięciu się z nizin na wyżyny były najgłębszą przyczyną rozkochania się jego w dziewczynie tak doskonale czystej i myśli swe na wyżynach trzymającej, jaką podówczas byłam. Serce jego uczepiło się mnie jak nici, po której wspiąć się mogło do krain świetlistych. Z prośbami o szczęście mieszały się mu na ustach prośby o wsparcie, o takie wsparcie, jakiego kropla rosy użycza roślinie okrytej przydrożną kurzawą. Marzył, że gdy mu podam rękę, podźwignie się z kurzawy. O czynach dobrych, o trudach wytrwałych, o cnocie czystej roił tyleż prawie, co o raju miłości podzielonej. Odsłaniało się w nim przede mną ogromnie tkliwe rozróżnianie strony życia ciemnej od jasnej i ogromne pożądanie przebywania po stronie jasnej. Dlaczegóż tyle razy zsuwał się z niej na ciemną? Z jakże rozumną i z jakże dobrą pokorą wyznawał przede mną te braki natury i te wpływy świata, które wobec pokus i ponęt rozmaitych czyniły go słabym! Bo nie był z rzędu tych słabych, którzy nie mają w sobie siły, lecz z tych, w których z siłą razem mieszka słabość. I ta właśnie siła jego, truta, paraliżowana, zwyciężana przez słabość, przerabiała się na palącą tęskność za marzonymi wiecznie i wiecznie niedościganymi strefami światła, na żałość za umknionym z dłoni, za znikłym w odmętach życia, za postradanym tym ptakiem niebieskim, o skrzydłach z lazuru i kryształu, któremu na imię: anima immaculata. Słuchałam i słowa jego uderzały o najwyższe niebiosa mego serca. Myślałam, że tylko człowiek z duszą wielką może tak dobrowolnie i aż do dna ukazywać swoją małość przed istotą, która mu jest droga i której pożąda; myślałam, że ta rozdzierająca mowa jego jest czynem pięknym i że do życia pięknego zdolność niezmierną posiadać musi ten, kto posiada tak żałosne jego upragnienie. Więc odpowiadałam mu zrazu łzami tylko, ale potem uczułam, że myśl moja dostaje skrzydeł i płomiennym natchnieniem porwana mówić mu zaczęłam wszystkie te słowa mowy ludzkiej, które pocieszają, koją, pieszczą, kochają, dźwigają… wszystkie dobre, piękne, jasne, gorące słowa mowy ludzkiej… I wtedy to, wśród tej rozmowy, zakochała się w nim moja dusza… A zmierzch, od wiszących za oknami kwiatów śniegowych biały, znalazł nas na ławie leśnego domku siedzących obok siebie z połączonymi dłońmi i owiniętych lazurami takich marzeń, jakich bezchmurnie słuchać by mogło lazurowe oblicze nieba. Bez oglądania się na ludzkie zadania i opinie, na chęć czy niechęć najdroższego mi dotąd człowieka, mieliśmy cicho i skromnie zaślubić się w maju, miesiącu pierwszego spotkania się naszego i rozkwitania po lasach dzikich róż. A potem ileż nadziei, ufności, słodyczy, postanowień wielkich i niemal bohaterskich — ach! — niemal świętych zamiarów! Nutę bohaterstwa, niemal świętości, on pierwszy wlał w te rojenia nasze. Mniemał, że zła przeszłość jego odebrała mu prawo do szczęścia, do tak wielkiego szczęścia, jakie posiadł wraz z moim kochaniem i że tę złą przeszłość odkupić mu potrzeba jakimś wyrzeczeniem się, jakimś trudem, dokonaniem jakiegoś czynu czy zadania. Myśl ta była tak surowa, że nie mogłam zrazu wyrozumieć jej do głębi. Odkupienie zła przez dobro? Pokuta? Dobrowolne zadawanie sobie cierpień na łonie szczęścia? Lecz gdy wyrozumiałam, wzlecieliśmy razem ku tym najwyższym strefom, na których rzadko bardzo bywają ludzkie marzenia. Mieliśmy majątki nasze rozdać na dzieła miłości i miłosierdzia, a sami żyć zaledwie bez niedostatku, nie pożądając i nie szukając żadnych uciech innych oprócz tej niewymownej, że należymy do siebie, że jesteśmy z sobą, że trzymamy się za ręce i że dusze nasze trzymają się za skrzydła… Mieliśmy wzbijać myśli nasze ku najwyższym szczytom wiedzy, a serca rzucać w ogniska uczuć najszerzej po ziemi rozpostartych. Mieliśmy wspólnymi siłami czynić to, czego nikt nie uczynił, i zajść tam, kędy nikt nie zaszedł, nie przez dumę, lecz przez pokorę właśnie i z wdzięczności za to szczęście niewymowne, że jedno dla drugiego jesteśmy na ziemi… O, młodości! O, wiaro i siło młodości! Raju serc! Locie dusz! O, oczy śniegowych kwiatów, któreście przez drobne szybki patrzały w nasze rozpromienione ogniem świętym oczy! O, szumie lasu, któryś o zmierzchu z cicha wtórować począł słodkim naszym szeptom. Czyliż to wszystko złudzeniem tylko było, marą tylko, płonnym okłamywaniem się płonnych dusz człowieczych? — Tak! Nie!… i tak, i nie! Domek leśnika opuściłam z zaręczynowym pocałunkiem na ustach i z duszą w ekstazie. Ale… Daj chwilę spocząć przed spojrzeniem w przepaść! Ale w maju nie wzięłam ślubu… Umówiliśmy się, że przyjdzie on wkrótce do brata mego, aby mu o zamiarach naszych oznajmić i o zgodzenie się na nie prosić. Wymagał tego nie tylko obyczaj powszechny; wymagało tego serce moje, nie mogące przecież wyrzucić z siebie uczuć wdzięczności, przywiązania i obowiązku. Myśl o tym spotkaniu się ich i o tej rozmowie napełniała mnie trwogą niewypowiedzianą. Pomiędzy dwoma tymi ludźmi stało coś na kształt nienawiści, do wytłumaczenia wcale nie trudnej. Wobec surowych zasad moralnych i obywatelskich brata mego, wobec jego doskonale czystej i bardzo czynnej przeszłości, przeszłość człowieka, który marnie albo i występnie dotąd trwonił lata, siły i majątek, była łachmanem godnym tylko wzgardy. Ten drugi zaś zazdrościł, strasznie zazdrościł tamtemu nieskazitelności, powagi, nie urzeczywistnionych jeszcze, lecz już przewidywanych przeznaczeń, z których przeglądało blade i może krwawe, lecz ukoronowane oblicze bohaterstwa. Ta wzgarda z jednej strony i ta zawiść z drugiej, które leżały na samym dnie wzajemnych dla siebie uczuć tych dwóch ludzi, pozostałyby pewnie bierne i niewypowiedziane na zawsze, gdyby nie wzmagał ich, nie rozjątrzył i ostatecznie do krzyku nie pobudził wypadek, którego ja byłam przyczyną. Ach, nie myśl, że był to krzyk rozgniewanego, grubiańskiego głosu! Byli obaj ludźmi dobrze wychowanymi i najlżejsze podniesienie głosu, żadne słowo obraźliwe czy obelżywe nie dosięgło pokoju sąsiedniego, zza zamkniętych drzwi pracowni mego brata. I dziwnie krótko trwała tocząca się za tymi drzwiami rozmowa; i nie wiem, w której sekundzie tych kilku minut padł grom, ze zwarcia się dwóch tych chmur wystrzelony… Ale gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłam na twarzy człowieka kochanego porażenie od gromu. Coś osłupiałego i razem namiętnie obrażonego, coś złego i zarazem tragicznego rozlewało się po jego śmiertelnie zbladłej twarzy i świeciło w sztyletach oczu bolesnych i ostrych. Rzuciłam się ku niemu, ale gestem ręki powstrzymał mnie z dala od siebie i białymi wargami wyszeptał: — Tutaj… nie! Pod dachem tego człowieka… nigdy! Jeżeli wytrwasz, jeżeli zechcesz, to gdzie indziej… Nie miał prawie oddechu w piersi. Nieprzytomnie prawie ścisnął mi obie ręce, zdaje się, że bez łez załkał i wybiegł z domu. Stanęłam przed bratem cała w drżeniu i w płomieniu, zamierającym głosem pytając, co mu powiedział. Tak samo jak tamten blady i w oczach rozgorzały, ale zawsze panujący nad sobą, zawsze silny i stanowczy, nic mi nie powtórzył, z niczego się nie tłumaczył, tylko z wielkim spokojem w postawie i głosie rzekł, że łacniej by umarł, niżby przystał na to, abym została żoną tego — łotrzyka. Nie odpowiedziałam ani słowa, lecz nazajutrz nie byłam już pod dachem swojego rodzinnego domu. Byłam pod dachem swojej bliskiej krewnej, kobiety nieskazitelnej, ale wyrozumiałej, kochającej mnie, łagodnej. Było to owo „gdzie indziej”, o którym w strasznej chwili wspomniał i za które po dniach paru z radością niewypowiedzianą, z wdzięcznością bez granic, na klęczkach mi dziękował. Trwałam więc. Pomimo że każde wspomnienie o bracie rozdzierało mi serce, trwałam w uczuciach swoich i w zamiarach, i nade wszystko, o Boże! tyś wiedział, że nade wszystko trwałam w pragnieniu, w namiętnym i zachwyconym pragnieniu ratowania, wznoszenia, zabawiania tej duszy ukochanej, tak słabej i razem tak silnej, tak poplamionej i tak za czystością stęsknionej, która wszystkie swoje słabości, siły, plany i tęsknoty tak prosto i szczerze, pokornie i wzniośle zwierzyła sercu memu i dłoniom mym powierzyła, pomocy ich wzywając. Ale w maju nie wzięłam ślubu, bo właśnie gdy po lasach rozkwitły róże dzikie, brat mój i on zniknęli mi z oczu. Porwał i uniósł ich wiatr wypadków. Wtedy to imię brata mego rozbrzmiało po świecie sławą krótką, lecz głośną i świętą… Nie powiedziałam ci zaś jeszcze, jak nazywał się tamten. Odwróć oczy! Nie patrz na mnie, gdy imię to wymawiać będę… A gdy wymówię je, miej litość!… Stefan Niegirycz… Co skłoniło cię do nauki języka migowego? Pierwsze próby podjęłam w liceum, ale wtedy mnie to absolutnie nie wciągnęło. Natomiast pięć lat temu, przy pracy nad Parsifalem 1,Kirsten Dehlholm z grupy Hotel Pro Forma wymyśliła sobie, że Parsifal to postać inna i niezrozumiana przez pozostałych bohaterów, dlatego powinna porozumiewać się w języku migowym. Niemożliwe było znalezienie śpiewaka, który potrafiłby migać, zresztą obsada już chyba była wtedy wybrana, więc pojawił się pomysł tłumaczenia cieniowego (ktoś miał chodzić za Parsifalem krok w krok i tłumaczyć na migowy wszystko co śpiewa). Tak trafiliśmy na Olgierda Kosibę. Gdy zobaczyłam go na scenie, zrozumiałam, że miganie to nie tylko forma komunikacji, ale także – po prostu – coś pięknego, forma ekspresji, którą sama chciałabym wykorzystać. Więc pięć lat temu zaczęła się moja przygoda z migowym na serio. Ukończyłam wszystkie etapy edukacji, pojechałam na kurs wykładowców języka migowego… A jakie są etapy edukacji przy nauce tego języka? Są szkoły i certyfikaty? Tak, są kilkustopniowe kursy organizowane przez różne stowarzyszenia. W Poznaniu to przede wszystkim Towarzystwo Tłumaczy i Wykładowców Języka Migowego GEST, w którym ja się uczyłam, ale i inne organizacje zajmujące się Głuchymi, takie jak Polski Związek Głuchych czy poznańskie Towarzystwo Osób Niesłyszących organizują takie kursy. Oczywiście najfajniej jest, kiedy prowadzą je głusi lektorzy. Ja akurat miałam lektorów słyszących, ale bardzo mocno zanurzonych w tym środowisku, w kulturze Głuchych. Ponadto szybko, trochę przez przypadek, trafiłam do Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym, gdzie już zostałam i tam mam kontakt z natywnymi użytkownikami języka migowego. Bez kontaktu z osobami, dla których to jest pierwszy język, nauka w ogóle nie ma sensu. Bo są właściwie dwa języki migowe, tak? Właściwie nie. W Polsce jest polski język migowy (PJM), a ta druga metoda to system językowo-migowy (SJM) – to nie jest język, tylko forma komunikacji stworzona przez słyszących po to, żeby mogli się łatwiej dogadać z Głuchymi. SJM to po prostu przeniesienie szyku zdania według gramatyki języka polskiego, słowo w słowo, na znaki. Przy używaniu SJM i przy tłumaczeniu go rodzi się dużo kuriozalnych sytuacji – tak jak przy bardzo dosłownym tłumaczeniu z każdego innego języka. Bez znajomości kontekstu, kultury Głuchych przy takim dosłownym tłumaczeniu wiele rzeczy umyka. Jest oczywiście całkiem sporo użytkowników SJM, ale to są w większości osoby słabosłyszące lub ogłuchłe, które znają na tyle dobrze gramatykę języka polskiego, że łatwiej im operować znakami nakładanymi na polską składnię. Bardziej organiczny jest polski język migowy, przekazywany sobie przez Głuchych z pokolenia na pokolenie. To także dużo bardziej przystępna i otwarta forma, pozwalająca w tłumaczeniu na oddanie treści komunikatu w pełniejszej formie. Ale w PJM nie chodzi jedynie o gesty dłoni, prawda? To także mimika twarzy… Oczywiście, mimika jest elementem gramatyki języka migowego. Czasem ludzie mnie pytają, czy ten ktoś, kto miga w telewizji, to tłumacz PJM czy SJM? Jeżeli ma poker face,to tłumaczy systemem, bo tam chodzi jedynie o przetłumaczenie słowa na znaki, po kolei, jak w zdaniu, często z równoczesnym fonicznym wypowiedzeniem tego zdania. Natomiast w polskim języku migowym bardzo ważne jest także oddanie emocjonalnej warstwy przekazu, pracuje się całym ciałem, nie tylko rękoma: są ruchy całego ciała, mimika twarzy. Istnieje też poezja migana, w której istotna jest na przykład płynność wykonywania znaków albo to, czy one są duże czy małe, ile wykona się powtórzeń, gdzie umiejscowi się znak. To wszystko można wykorzystywać w tłumaczeniu po to, żeby było bardziej adekwatne i po prostu ładniejsze. Wspomniałaś o kulturze Głuchych i o tym, że język migowy jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. Czy Głusi w Polsce są jakoś bardzo zintegrowani lub zrzeszeni? To jest bardzo podzielona grupa. Istnieje Polski Związek Głuchych, największa organizacja, posiadająca wiele ośrodków lokalnych, ale istnieje też wiele organizacji skierowanych wręcz przeciwko PZG. Ale wynika to z konfliktów geograficznych, ideowych, personalnych? Trudno dociec pierwotnej przyczyny wzajemnej niechęci. To bardzo niejednorodne środowisko, ponieważ istnieje bardzo dużo organizacji, które niekoniecznie ze sobą współpracują, często skupiają się wokół silnych liderów prezentujących różne wizje tego, co jest dla Głuchych dobre. Ale też każdy Głuchy jest zupełnie inny ze względu na swoją wadę słuchu – są Głusi zupełnie niesłyszący, są Słabosłyszący, którzy posiłkują się aparatami słuchowymi, są także ci zaimplantowani, którzy mogą odbierać jakieś dźwięki, natomiast nie działa to zawsze tak, jak oni sami by chcieli – na przykład słyszą tylko dźwięki o konkretnej częstotliwości, mimo implantu mają trudności z rozpoznawaniem mowy. Niektórzy Głusi wykluczają zaimplantowanych, ponieważ uważają, że to zdrada głuchoty. Kultura Głuchych opiera się na przynależności do wspólnoty: Głuchych, ale nie gorszych, po prostu innych. Wszyscy mają też własne, preferowane sposoby komunikacji: SJM, PJM, są także tacy, którzy musieli od dziecka jakoś funkcjonować w świecie słyszących i operują czytaniem z ruchu warg. Różnorodność środków komunikacji i stopień uszkodzenia słuchu, a co za tym idzie – różne potrzeby, wpływają na pewno na podzielenie tego środowiska. Wojtek Ziemilski chyba wspominał, że wielu Głuchych nie uważa się za osoby z niepełnosprawnościami. To z jednej strony, czasem czują się wręcz ze swojej odmienności dumni, bo mogą tworzyć i przekazywać własną kulturę, dla słyszących obcą i często niezrozumiałą, stanowiąc tym samym mniejszość kulturową. Z drugiej jednak strony – w języku migowym istnieje przynajmniej osiem wariantów (choć pewnie nie wszystkie są mi znane) znaku dla słowa „renta”, a to też o czymś świadczy – skoro nadano im pewne prawa, słusznie domagają się ich egzekwowania. Jaka jest według ciebie granica między formą komunikacji a językiem? Mówisz, że SJM to tylko sposób porozumiewania się, a PJM to język, dlaczego? SJM korzysta ze znaków języka migowego i gramatyki języka polskiego. Natomiast polski język migowy ma wciąż rozwijający się zasób znaków, własną gramatykę, mnóstwo klasyfikatorów, czyli takich znaków właściwie nieprzetłumaczalnych na język polski, które na przykład mogą oddać ruch jakiejś postaci, jej kształt. To język wizualno-przestrzenny, inny sposób myślenia. Ta zupełna odmienność gramatyki jest dla mnie podstawowa, oraz to, że korzystają z niego osoby, dla których jest to częstokroć pierwszy poznany język, które utożsamiają się ze sobą, tworzą mniejszość kulturową (są takie kraje, w których Głusi dążą do utworzenia mniejszości etnicznej czy językowej, stąd też preferowany przez wielu zapis Głusi wielką literą.). Chodzi także o pewne sposoby zachowania, gesty, które są niezrozumiałe dla słyszących i swoiste dla użytkowników tego języka. Na przykład, jeśli ktoś chce iść do toalety, to nie pokazuje znaku „toaleta”, ale znak, że „idzie zadzwonić”. Wiadomo, że Głuchy nie będzie dzwonił, ale to jest właśnie elegancka forma zakomunikowania, że chce się udać za potrzebą. I takie drobnostki tworzą kulturę Głuchych, która nie działałaby bez języka. A bez systemu językowo-migowego spokojnie dałaby sobie radę. Czy już od czasu pierwszej fascynacji, podczas prób do Parsifala, zwróciłaś uwagę na performatywno-teatralny charakter języka migowego? Tak, od początku wiedziałam, że chcę te dwa światy ze sobą pożenić. Oczywiście, z jednej strony chodzi o dostępność teatru dla Głuchych. Ale z drugiej strony to także wykorzystanie języka migowego jako instrumentu i użycie go jako formy sztuki. Jakieś cztery lata temu uczyłam migać lalkarzy z wrocławskiego PWST. I widok migającej lalki to było coś niezwykłego, bardzo pięknego, tworzącego swego rodzaju choreografię. Ale także poezję miganą tworzoną przez Głuchych można rozpatrywać jako formę sztuki. Nie chodzi tu po prostu o przetłumaczenie Szymborskiej czy Kochanowskiego na migowy – wiadomo, że niektóre z metafor czy rymów nie mogą zostać przełożone, ponieważ ten język działa na kompletnie innych zasadach. Swego rodzaju odpowiednikiem rymu jest podobieństwo układu dłoni, czyli na przykład są poezje, właściwie całe etiudy, opierające się na jednym kształcie, na przykład litery A. Czyli wszystko wytwarza się ze znaków, które można stworzyć z zaciśniętej pięści (bo to jest litera A). Jest poezja imienia – tworzy się etiudę w oparciu o kształty dłoni odpowiadające literom alfabetu. Gdybym chciała zrobić poezję imienia Agnieszka, to musiałabym opowiedzieć jakąś spójną historię, która zaczynałaby się od A, czyli kształtu zaciśniętej dłoni, potem kolejna litera – G – czyli strzelenie środkowym palcem opartym o kciuk, potem musiałabym logicznie i dramaturgicznie układać coś z literą N, czyli złączone palce wskazujący i środkowy. I tak dalej. To oczywiście jest najbardziej zrozumiałe dla użytkowników języka migowego, ale osoby nieznające języka mogą mieć przyjemność oglądania. Ta forma sztuki jest bardzo intuicyjna, ma mnóstwo elementów pantomimy właśnie przez to, że operuje się mimiką, ruchem ciała. Są jakieś slamy poetyckie? Jak się przechowuje taką poezję? Nagrywa się i wrzuca do internetu? Czy może to wszystko jest efemeryczne i znika? Slamy odbywają się, choć w Polsce nie jest to jeszcze tak popularne jak w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli chodzi o przechowywanie, to fajny projekt ma warszawski oddział Polskiego Związku Głuchych, który zrobił warsztaty z głuchym poetą Adamem Stoyanovem, który występował w Jednym geście 2 Wojtka Ziemilskiego i w Operze dla Głuchych 3, którą robił Wojtek Zrałek-Kossakowski. Adam jest niesamowity, to charakterystyczna postać polskiej poezji miganej. Na stronie PZG można zobaczyć bardzo wiele nagrań jego poezji. On w dodatku korzysta ze stosunkowo nieznanych w Polsce schematów poezji. Na przykład coś, co było wykorzystane w Jednym geście, czyli migowe przetłumaczenie filmu lub animacji. Wszystkie postaci oddaje znakami, klasyfikatorami – robi taką audiodeskrypcję, tylko w języku migowym. Dobra, to wróćmy do ciebie. Miałaś pomysł, nauczyłaś się języka i co? Jak wyglądało łączenie języka migowego z teatrem w praktyce? Zaczęło się od tego, że w ramach festiwalu Nowa Siła Kuratorska, który tworzyliśmy na studiach, chciałam pokazać, że dostępność jest naprawdę kluczowa i że nawet podczas festiwalu studenckiego powinno się o tym pamiętać i otworzyć wydarzenia dla osób z różnymi niepełnosprawnościami. W ramach naszego projektu „Mijanie” zaprosiłyśmy (razem z Joanną Żabnicką i Joanną Grześkowiak, które były jego współkuratorkami) spektakl Janka Turkowskiego Margarete 4 i postanowiłam go przetłumaczyć na język migowy. To było moje pierwsze doświadczenie tłumaczenia spektaklu. Niestety, wtedy nie spotkało się to z zainteresowaniem ze strony Głuchych. Przetłumaczyłam spektakl raczej dla siebie, bo nikt z Głuchych się nie pojawił. Ale jestem zdania, że nawet jeśli nikt Głuchy się nie pojawia, to i tak warto spektakl tłumaczyć – dla zwiększenia świadomości słyszących. Teraz mam na koncie raptem kilkanaście tłumaczeń, bo praca inspicjentki nieszczególnie koresponduje z możliwością tłumaczenia spektaklu. Środowisko tłumaczy jest dosyć małe i wiem, kto ma jakie możliwości, w jakiego typu tłumaczeniach najlepiej się odnajduje. Sugeruję różnym organizacjom zajmującym się takimi wydarzeniami, kto dobrze by coś przełożył. Staram się też napędzać same tłumaczenia, bo sytuacja teraz wygląda tak, że w Teatrze Polskim w Poznaniu raz na kilka miesięcy gramy spektakl z tłumaczeniem na migowy. Fajnie, że w ogóle to się dzieje, ale ideałem dostępności byłoby, gdyby Głuchy mógł po prostu wybrać spektakl, na jaki chce przyjść. I gdyby te spektakle były opracowane do tłumaczenia zawczasu. Gdybyśmy wiedzieli, że na przykład Głuchy kupuje bilet na taki i taki spektakl, takiego i takiego dnia, to teatr wtedy, na ten konkretny dzień, organizuje tłumacza. Ale to dosyć utopijna wizja. Tłumaczy jest mało, a instytucje chyba nie mogą sobie pozwolić na zatrudnienie osoby, która zajmowałaby się tylko tłumaczeniem. Problem chyba pojawia się już w momencie kupowania przez Głuchego biletu w kasie… W zeszłym roku zrobiłam przeszkolenie języka migowego dla pracowników naszego teatru, ale tak to już jest w instytucji, że ludzie się zmieniają – chciałabym w tym roku powtórzyć taki warsztat dla nowych pracowników. Ale niektórzy pracownicy Teatru Polskiego potrafią przywitać się, zaprosić Głuchych do szatni, poprosić o bilet. I wiem, że Głuchym jest bardzo miło, kiedy taka interakcja następuje. Wspomniałaś o tym, że trudno do Głuchych dotrzeć. Zwykła promocja tego nie załatwi, trzeba nawiązywać kontakt ze środowiskiem? To jest dużo bardziej skomplikowane, dlatego że Głusi to nadal dosyć nieufna grupa. Jeżeli ktoś przychodzi do nich z zewnątrz, nawet z jakąś ciekawą ofertą, to są raczej zachowawczy. Najczęściej z takich rzeczy korzystają ludzie związani z danym tłumaczem lub – w przypadku niewidomych – z audiodeskryptorem. Wydaje mi się, że po tych już kilkudziesięciu spektaklach tłumaczonych na język migowy lub z audiodeskrypcją, zaczynamy w Teatrze Polskim wyrabiać sobie stałą grupę widzów. Natomiast najtrudniejsze w instytucji są zawsze te pierwsze spektakle. Kiedy nie przychodzi na nie nikt albo tylko jeden Głuchy, instytucji wydaje się, że takie działania są zupełnie niepotrzebne i nieopłacalne. A to jest tak, że Głusi muszą się do tego przekonać, przyzwyczaić się, rozpoznać, że to może być dla nich interesujące. Ostatnio, trochę przez przypadek, udało mi się coś ciekawego i chciałabym zrobić z tego stałą praktykę. Przy okazji tłumaczenia spektaklu O mężnym Pietrku i sierotce Marysi 5 Wiktora Rubina, dzień wcześniej, wzięłam podopiecznych z Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym na wycieczkę po teatrze i znaleźliśmy się na scenie, w scenografii do tego spektaklu. Zrobiłam krótkie warsztaty: niewidomi mogli dotykać rekwizytów, przejść się po przestrzeni, ja tworzyłam szybką audiodeskrypcję opisującą to, co się znajduje na scenie, opowiedziałam o założeniach spektaklu. Dobrze jest widzów niewidomych lub niesłyszących wcześniej wprowadzić w ten świat, żeby mieli poczucie bezpieczeństwa, przygotowali się na specyfikę teatralnego języka. A jak to działa z tłumaczeniami? Chcesz przetłumaczyć spektakl – i co robisz? Opracowanie tłumaczenia to jest naprawdę żmudny proces. To, co widać na scenie, jest raptem zwieńczeniem długiego okresu przygotowań (zarówno w przypadku tłumaczenia na język migowy, jak i audiodeskrypcji). W krajach bardziej rozwiniętych pod względem tłumaczeń teatralnych – w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych – tłumacze przychodzą przez tydzień na próby, oglądają pięć różnych przebiegów, nagrania, dostosowują tempo tłumaczenia do inscenizacji, a w czasie spektaklu – migając w tandemie – zmieniają się co dwadzieścia minut. Albo każdy z nich odpowiada za ileś tam postaci tak, żeby mogli ze sobą dialogować. Tłumaczenie na język migowy jest bardzo wyczerpujące i dwadzieścia minut to właśnie najbardziej efektywny czas pracy tłumacza. Teoretycznie, przy tłumaczeniach dłuższych niż godzina, powinna być zapewniona dwójka tłumaczy. W praktyce, w Polsce zdarza się to bardzo rzadko. Inną opcją są także tłumaczenia cieniowe, takie jak w Parsifalu, natomiast jako inspicjentka jestem także strażniczką spektaklu i wiem, że czasem jest to absolutnie nie do zrealizowania, bo po prostu zepsułoby warstwę inscenizacyjną. Choć zdarzyło mi się być poproszoną o włożenie kostiumu i wkomponowanie się w scenografię – w ten sposób tłumaczenie stało się równoprawnym elementem spektaklu. Jednak – jakąkolwiek formę by się wybrało – język migowy w teatrze, tłumaczenia spektakli nie powinny nikogo dziwić. Należy dążyć do tego, by było to jak najbardziej powszechne i profesjonalne. I nie powinno rozwiązywać się tego tylko za pomocą puszczenia napisów. Wiadomo, lepsze napisy niż nic. Ale nie wszyscy Głusi na tyle sprawnie posługują się językiem polskim, żeby móc zrozumieć wszystkie słowa lub szybko przenieść szyk zdania na znaną sobie konstrukcję języka migowego. Oczywiście, zależy to od osoby, nie można tego uogólniać – jest wielu Głuchych fantastycznie posługujących się polskim, którzy czytają mnóstwo książek i z napisami nie mają problemu. Natomiast jeżeli już w teatrze przygotowujemy napisy, to warto pamiętać o tym, by zaznaczyć, która postać mówi, jeśli nie jest to oczywiste, czy żeby oddać także sferę dźwiękową spektaklu. Podkreślić istotne dla fabuły dźwięki – krzyk czy strzał w kulisach, nie tylko napisać „[muzyka]”, ale dookreślić, że to muzyka na przykład melancholijna lub radosna, ma szybkie lub wolne tempo… Język migowy jest jednak lepszy, ponieważ jest bliższy większości Głuchych. Bardzo często to także ich pierwszy język, polski jest na ogół językiem obcym. Dlatego łatwiej przyswoić komunikat w języku migowym niż czytać i próbować przekładać to sobie w głowie, i jeszcze nadążać za tym, co się dzieje na scenie. No i pozwala reagować na żywo, na przykład w wypadku improwizowanej sceny. Nie da się pewnie uniknąć „efektu ping-ponga”, czyli biegania wzrokiem od napisów/tłumacza do sceny, ale gdy sama tłumaczę, to w ważnych dla inscenizacji momentach kieruję ciało i wzrok w stronę tego, co się dzieje na scenie, żeby zasugerować, że teraz istotniejsze rzeczy dzieją się w warstwie wizualnej. Rozmawiałaś z Głuchymi po tłumaczonym spektaklu? Jakie mieli reakcje, czy to było ich pierwsze zetknięcie z teatrem? Akurat w Poznaniu tłumaczenia są już od kilku lat, od 2010 roku (z inicjatywy Oli Marzec-Hubki) – nieregularnie, ale przynajmniej podopieczni ze stowarzyszenia, w którym działam, są na większości spektakli z tłumaczeniem i audiodeskrypcją. I mam wrażenie, że oni z każdym spektaklem coraz lepiej poznają język teatru. Kiedy rozmawiam z nimi, to najczęściej padają komentarze dotyczące tłumaczenia. Ale najbardziej cieszą mnie momenty, kiedy komentują sam spektakl lub przed wspólnym wyjściem pytają mnie, o czym to będzie lub jak się przy tym pracowało. Ich to autentycznie ciekawi. Ostatnia sytuacja z tymi niespodziewanymi warsztatami dała mi do myślenia, że każdy dostępny spektakl powinien być poprzedzony solidnie przygotowanym warsztatem, a potem zakończony wspólną dyskusją. Jeśli z udziałem twórców, to tym lepiej, ale przede wszystkim z samymi Głuchymi, żeby nie tylko poznać ich opinię na temat spektaklu, ale od samych zainteresowanych dowiedzieć się, co można zrobić lepiej lub na przykład, jakie tytuły chcieliby mieć przetłumaczone. Bo, mam wrażenie, odbywa się to nieco przypadkowo. Zgłasza się do teatru jakaś fundacja – w Poznaniu prężnie działają Mili Ludzie, w Polsce najbardziej znana jest Fundacja Kultury Bez Barier – i ma ona jakieś deadline’y na wydatkowanie pieniędzy. Wtedy sprawdza się, co akurat jest grane w repertuarze. Byłoby super, gdyby Głusi i niewidomi mogli dowiedzieć się, o czym są dane spektakle, jaką mają formę, i wybrać, na co chcą przyjść. Pamiętam dyskusję, w której uczestniczyłaś, po pokazie Jednego gestu Wojtka Ziemilskiego w Poznaniu. W pewnym momencie Głusi zaczęli rozmawiać między sobą, zaczęły toczyć się dwie symultaniczne dyskusje. Jak wyglądał twój udział w tworzeniu tego spektaklu i jak zareagowali na niego Głusi? Zacznę od końca – myślę, że to spektakl bardzo ważny dla słyszących, bo jest ciekawy poznawczo. Głusi chyba nie dowiedzieli się niczego nowego, może poza wciąż mało rozpropagowaną w Polsce poezją migową, ale bardzo się cieszyli, że jest coś o nich z ich udziałem. To ważne: nic o nas bez nas. Natomiast moja przygoda z tym spektaklem zaczęła się wtedy, gdy Wojtek Ziemilski robił w Poznaniu Pigmaliona 6. Zaczął wtedy interesować się językiem migowym i wrzucił na Facebooka kadr ze słownika języka migowego gestuno – międzynarodowego języka migowego. Takiego esperanto? Tak, takiego migowego esperanto, które jednak nie jest do końca językiem, bo bazuje na języku angielskim w komunikacji. Gdy coś literujesz, to używasz międzynarodowego alfabetu zaczerpniętego z International Sign – on wyrasta z gestuno, ale jest bardziej współczesną wersją. Skomentowałam zdjęcie Wojtka, napisałam, że świetnie, że ktoś z pola sztuki interesuje się gestuno. A Wojtek napisał, że chyba musimy się spotkać i pogadać, bo sądził, że nie ma wśród znajomych takiej osoby, która rozpoznałaby to, co on wrzucił. Wtedy opowiedziałam mu o swojej przygodzie z kulturą Głuchych, poleciłam mu mnóstwo lektur i filmów. Wiedziałam już, że interesuje się tym bardzo poważnie, dlatego poradziłam mu, by dał sobie czas na zgłębienie tego zagadnienia i zajął się językiem migowym nie w Pigmalionie, a w osobnym projekcie, bo to jest temat-rzeka i nie ma sensu tego mieszać. Jakiś czas później Wojtek powiedział, że nie wyobraża sobie tego projektu beze mnie. Bardzo się ucieszyłam, od dawna ceniłam jego prace, a tworzenie wspólnie czegoś o języku migowym to już w ogóle było spełnienie marzeń. W warszawskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Słabosłyszących przygotowaliśmy wspólnie z Wojtkiem Pustołą projekt, który roboczo nazywał się Język polski. Chcieliśmy odkryć, czym dla uczestników jest polski język. To była akurat szkoła, która nieszczególnie kładzie nacisk na kulturę Głuchych, na to, żeby dzieciaki mogły się rozwijać w języku migowym, z jednej strony zmuszając ich do funkcjonowania jak słyszący, a z drugiej – podcinając skrzydła, nieustannie między słowami pokazując tym młodym, że nie mają takich samych możliwości jak słyszący. Kiedy tam przyjechałam, dyrektorka szkoły powiedziała mi, że tłumaczka właściwie nie jest potrzebna, bo podopieczni dają sobie radę w komunikacji werbalnej. Zasugerowałam, że skoro specjalnie przyjechałam z Poznania, to chciałabym się spotkać z grupą i jeśli chociaż jedna osoba będzie potrzebować tłumaczenia, to zostanę. Zgłosiła się jedna osoba z dwunastoosobowej klasy. Ale potem zobaczyłam, że więcej dzieciaków się we mnie wpatruje. To, że czytają z ruchu warg, że są zaimplantowani, że starają się funkcjonować w rycie słyszących to jedna sprawa. Ale wprowadzenie tłumacza języka migowego także ułatwia komunikację. Z tej dwunastki do dalszej współpracy zgłosiło się sześć osób, a spektakl ostatecznie tworzyły cztery. Powstała Fabryka pięknych gestów 7, najpierw pokazaliśmy to w Centrum Sztuki XS, a potem na otwarciu Nowego Teatru w Warszawie. To były takie wprawki Wojtka w poruszaniu się po świecie niesłyszących. Równolegle przygotowywaliśmy wniosek o dofinansowanie projektu, który miałby na celu pokazanie różnorodności języków migowych – miał się nazywać Gestuno. Ostatecznie na bazie tej koncepcji powstał Jeden gest, który bardzo mocno czerpie z naszych rozmów, lektur, ale też późniejszych doświadczeń Wojtka, rozmów i spotkań z Głuchymi oraz tłumaczami, przede wszystkim – z tego, co wnieśli zaproszeni do spektaklu performerzy z warszawskiego oddziału Polskiego Związku Głuchych. Ja w tym projekcie na etapie realizacji uczestniczyłam przez kilka dni prób. Pracowałam już wtedy na etacie w Polskim w Poznaniu, więc nie mogłam być tłumaczką stale współpracującą, wiedziałam też, że na pewno lepiej dogadają się z tłumaczem, którego dobrze znają. Natomiast zdążyłam jeszcze pomóc w opracowaniu wniosku o dofinansowanie prezentacji spektaklu na międzynarodowych festiwalach. Świetnie, że ten spektakl pokazywany był za granicą, w krajach gdzie świadomość kultury Głuchych jest większa lub mniejsza. Aktorzy mieli każdorazowo możliwość poznania sytuacji tamtejszych Głuchych, czasem mi później o tych doświadczeniach opowiadali. W Polsce jego przyjęcie było bardzo dobre, głównie ze strony słyszących, dla których często było to pierwsze zetknięcie z tym światem. To także spektakl, który obala różne mity na temat tego środowiska. Coś podobnego próbował stworzyć także Adam Ziajski w spektaklu Nie mów nikomu 8, w którym biorą udział głównie osoby związane z Polskim Związkiem Głuchych, jest także dwójka naszych podopiecznych z Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Osoby z PZG mocno jednak naciskały na to, żeby formą komunikacji tego spektaklu był SJM, a nie PJM. Więc ten spektakl nie opowiada o komunikacji Głuchych tak kompleksowo jak projekt Ziemilskiego, gdzie poza polskim językiem migowym są także pokazane inne języki migowe, a jeden z bohaterów, Paweł, posługuje się systemem. U Ziajskiego forma komunikacji jest ograniczona do jednego, odgórnie wybranego, sposobu. A jak trafiłaś do Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym? Na kursie wykładowców języka migowego poznałam dziewczynę, która jest wolontariuszką, tłumaczką i przewodniczką w lubuskiej jednostce tej organizacji. Zapraszała mnie wielokrotnie na koncerty muzyki terapeutycznej organizowane przez nich w Międzyrzeczu i dopiero za trzecim razem udało mi się przyjechać. To było niesamowite doświadczenie. Hasło „Głuchoniewidomy” sugeruje osobę, która zupełnie nic nie widzi i zupełnie nic nie słyszy, natomiast w praktyce to są osoby, które mają znaczne uszkodzenie tych zmysłów, ale to mogą być ludzie, którzy na przykład zupełnie nic nie widzą i są słabosłyszące, albo są Głuche i słabowidzące. To równoczesne uszkodzenie zmysłów sprawia, że mają inne postrzeganie świata, inne problemy, niż tylko Głusi albo tylko niewidomi. W Międzyrzeczu uczestnicy wzięli intrumenty-przeszkadzajki, duże misy tybetańskie, tarki, instrumenty działające wibracyjnie lub o charakterystycznym kształcie i sposobie wydobywania dźwięku. I dali, razem z dyrygentką, piękny koncert. Nie dlatego, że były to jakieś świetne harmonie czy fantastyczne brzmienia. Chodziło o doświadczenie i radość z odkrywania nowych faktur, odczuwania wibracji. Podczas tego koncertu poznałam dziewczynę z warszawskiej centrali Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym, która powiedziała, że to niesamowite, że przyjechałam do Międzyrzecza, skoro w Poznaniu jest jednostka TPG. I jak już przyszłam na pierwsze spotkanie, to przyjęto mnie jak starą znajomą, oczywiście zostałam. Okazało się, że można pogodzić dwa światy: skoro pracuję w teatrze, to mogę Głuchoniewidomym ten teatr przybliżyć. A sami Głuchoniewidomi bardzo chętnie zareagowali na różne propozycje warsztatów. Właśnie skończyliśmy warsztaty ruchowe z Januszem Orlikiem, gdzie uczyli się odkrywać swoje ciało, pracować z różnymi jakościami ruchu i było to dla nich fajne doświadczenie. Dla mnie, jako tłumaczki, także. Mieliśmy na zajęciach osoby zupełnie niewidome i zupełnie głuche, więc trudno było wszystkim pokazać, o co chodzi w danym ćwiczeniu. Czasem musieliśmy pozwalać im się nawzajem dotykać, żeby poczuli, jak się ciało w danym momencie przemieszcza, jaki to jest rodzaj ruchu. Sugerowaliśmy, by eksperymentowali z własnymi sposobami ekspresji. Szukaliśmy w języku migowym znaków do przetłumaczenia niektórych określeń związanych z tańcem. Było to bardzo trudne, ale wszystkim sprawiło ogromną satysfakcję. A jak wygląda tłumaczenie spektakli dla tej grupy odbiorców? Walczę o to, by na dostępnych spektaklach było równocześnie tłumaczenie na migowy i audiodeskrypcja, bo mam podopiecznych, którzy korzystają z tego lub z tego, a organizacyjnie łatwiej jest pójść wspólnie na ten sam spektakl. To jest oczywiście logistyczne wyzwanie dla teatru. Ale myślę, że skoro już raz opracuje się skrypt tłumaczenia spektaklu, to powinno się takie wydarzenia powtarzać. Na razie u nas tylko Drugi spektakl 9 był dwukrotnie tłumaczony na język migowy, w większości przypadków dostępne spektakle są jednorazowe. Teatrowi to się nie opłaca i istnieje błędne przekonanie, że skoro raz się coś odbyło, to na pewno wszyscy zainteresowani już przyszli. To tak nie działa. Bardzo się cieszę, że nasza ostatnia produkcja 27 grudnia 10 już premierowy pokaz miała z tłumaczeniem na język migowy i audiodeksrypcją, w planach są kolejne dostępne pokazy – właśnie dzięki współpracy z Fundacją Mili Ludzie. Gdy wychodzicie z podopiecznymi, to dostajecie zniżki na bilety? To zależy od tego, czy spektakl dostępny organizowany jest we współpracy z jakąś fundacją, która za pieniądze na przykład z ministerstwa ma pulę bezpłatnych wejściówek. To jest z jednej strony fajne, bo umożliwia uczestnictwo, natomiast z drugiej strony przyzwyczaja do sytuacji, w której teatr jest zawsze bezpłatny. A tak przecież nie jest. Wydaje mi się, że jeśli dążymy do sytuacji, w której Głusi czy niewidomi mogliby sobie wybrać spektakl, na który chcą iść, tak jak pełnosprawni widzowie, to powinni, tak jak pełnosprawni widzowie, płacić za bilet. Mogą mieć, naturalnie, ulgową taryfę, to nawet wskazane, natomiast jeśli uczestnictwo w kulturze wiąże się z tym, że za bilety płacić trzeba, to wyrazem równości byłyby w jakimś stopniu płatne bilety także dla nich. Z takiego założenia wychodzi Fundacja Kultury Bez Barier, która tworzy pulę wejściówek w ulgowej cenie na wydarzenia, które przygotowują. Widzowie otrzymują w zamian zawsze bardzo kompleksowe i profesjonalne udostępnienie spektaklu: jest tłumaczenie na język migowy, często równocześnie napisy, audiodeskrypcja i pomoc w obsłudze jej odbiornika. Jesteś wolontariuszką w wielkopolskiej jednostce Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Dostajesz jakiekolwiek pieniądze za swoją pracę? Zdarza mi się dostawać wynagrodzenie za tłumaczenie na język migowy, bo realizujemy projekty, w których dzięki wsparciu z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych są przeznaczone symboliczne pieniądze dla tłumaczy języka migowego czy tłumaczyprzewodników. W tej chwili, w jednostce, jest nas – certyfikowanych tłumaczy – dwójka, więc chcąc nie chcąc wyrabiamy sporą pulę godzin. A ile czasu zajmuje ci ta praca? Spotkania mamy zazwyczaj w soboty od dziesiątej do czternastej, ale to jest dosyć mobilny termin, bo jeżeli coś interesującego dzieje się w innych godzinach, to spotykamy się później. Ale sobota i te godziny są zarezerwowane dla osób dojeżdżających spoza Poznania. Jesteśmy wielkopolską jednostką, więc zrzeszamy osoby z całego województwa, które muszą tutaj dojechać, a potem wrócić. Często uczestniczymy w wydarzeniach, które dzieją się w ciągu tygodnia: różne spektakle, pokazy filmów z audiodeskrypcją lub tłumaczeniem na migowy. Sami także – już w pełni wolontariacko – organizujemy różne wydarzenia, otwarte dla wszystkich – na przykład warsztaty języka migowego czy SKOGN – sposobów komunikowania się osób głuchoniewidomych, by ludzie mogli poznać nas i to, jak działamy. Trudno powiedzieć, ile zajmuje mi to czasu godzinowo. Wiadomo, że jak jestem w próbach w teatrze, to wpadam do jednostki tylko czasem, żeby na przykład pomóc posprzątać po spotkaniu czy odprowadzić kogoś na pociąg. Albo ogarniam dużo rzeczy zdalnie – robię audiodeskrypcję do zdjęć lub zajmuję się promocją, wyszukuję granty, z których możemy dodatkowo skorzystać. Natomiast, kiedy nie jestem w próbach, to zdarza się nawet czterdzieści godzin tygodniowo, jeżeli pracuję nad jakimś projektem. Na przykład co roku organizujemy Międzynarodowy Tydzień Wiedzy o Osobach Głuchoniewidomych i zawsze staram się z tej okazji przygotować jakieś ciekawe wydarzenie, pozyskać na to fundusze, wypromować, dotrzeć do osób, które nas jeszcze nie znają, przeprowadzić to wydarzenie, udokumentować, rozliczyć i ewaluować… Wtedy to jest tak naprawdę drugi etat. Niekoniecznie płatny. Myślisz, że polski teatr się otwiera na Głuchych i Głuchoniewidomych? Myślę, że tak, bo jest coraz więcej teatrów, które proponują dostępne spektakle. Spójrzmy lokalnie: w Poznaniu dostępne spektakle organizowane są od 2010 roku, w Kaliszu od dwóch lat, od niedawna także w Gnieźnie. Dobrze to funkcjonuje także w Trójmieście. Oczywiście, najbardziej rozwinięta jest Warszawa, gdzie kilkanaście teatrów już regularnie wprowadza udogodnienia dostępnościowe. Natomiast nie wszyscy wiedzą jeszcze, z czym to się je. Chcą dobrze, ale nie zawsze tak wychodzi. Na przykład instytucje kupują sprzęt do audiodeskrypcji. To nie są tanie przyjemności i żeby trochę zaoszczędzić, kupują sprzęt gorszej jakości, który po czterdziestu minutach się rozładowuje. A spektakl trwa na przykład trzy godziny. I co wtedy? Podmienić sprzęt, zrobić przerwę na doładowanie? Zdarzają się też sytuacje, gdy zapomina się oświetlić tłumacza języka migowego. Świetnie, że jest potrzeba tworzenia dostępnego teatru. Najczęściej nie wychodzi ona jednak z samych instytucji kultury, ale raczej z organizacji pozarządowych, które do teatrów się zgłaszają. One mają odpowiedni sprzęt, tłumaczy, audiodeskryptorów i tak naprawdę wymagają od teatru tylko tego, żeby zgodzili się współpracować. Natomiast nadal nie wszyscy dyrektorzy są do tego pozytywnie nastawieni, choć często nie wymaga to od nich żadnej dodatkowej inwestycji czy poświęcenia. Ale wychodzą z założenia, że dla takich osób, pewnie nielicznego grona, nie warto się starać. Szkoda. Rozmawiał Stanisław Godlewski Odpowiedzi EKSPERTażór odpowiedział(a) o 09:06 12-Czternaście punktów Wilsona – program pokojowy, który przedstawił 8 stycznia 1918 roku w orędziu do Kongresu prezydent Thomas Woodrow Wilson13-Stworzenie niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, integralność terytoriów tego państwa powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową. Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub Każdy rockman dobrze wie, jak ważny jest dobór gitary. Nie tylko pod względem jakości wykonania i brzmienia, ale także wyglądu. Spójrzcie tylko na sławnych muzyków – Jimi Hendrix, Eric Clapton, Angus Young – ich wszystkich identyfikujemy z konkretnym instrumentem. Oto przed wami najsłynniejsze gitary i ich gitary świata – każdy rockman ma swój orężSłynne gitary mają to do siebie, że idzie za nimi jakaś historia. A to zostały nabyte za grosze i ich wartość wzrastała, a to zostały spalone, inne z kolei były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jedno jest pewne – prawdziwy gitarzysta, rockman, identyfikuje się ze swoją gitarą i dba o nią jak o najlepszą partnerkę (no, poza tymi, którzy uwielbiają swój sprzęt rozwalać ku uciesze publiczności). Jesteście ciekawi, jakie historie stoją za najsłynniejszymi gitarami znanych muzyków? Czytajcie dalej!Imiona najsłynniejszych gitar świataZanim przejdziemy do przeglądu mamy dla was zagadkę. Wysilcie swoją pamięć i spróbujcie dopasować poniższe imiona do słynnych gitar i ich właścicieli. Znacie je wszystkie? Jeżeli nie, to przewińcie artykuł niżej i znajdziecie odpowiedzi. Najsłynniejsze gitary: Blackie, Cloud, Lucille, Frankenstrat. Jak wam poszlo? Znacie te słynne gitary? Nie wszystkie z nich miały imiona, czytajcie dalej po odpowiedzi!Gibson EDS-1275 z podwójnym gryfem Jimmy’ego Page’a Les Fastes de la grande et ancienne Mxnxstrxndxsx to cykl utworów na klawesyn Françoisa Couperina,opublikowanych w jego Drugiej księdze dzieł na klawesyn powstałej na przełomie1716/17. Stanowiły one oś programu trzeciego koncertu Forum Musicum, w którym zagrali Justyna Młynarczyk i Piotr Młynarczyk na violach da gamba oraz Marcin Świątkiewicz na klawesynie. Cały program, złożony z dzieł baroku francuskiego, nazywał się Cabinet de curiosités, czyli Gabinet osobliwości. Zanim powstały muzea, takie właśnie graciarnie najprzecudniejszych rzeczy wypełniały sale w domach co bogatszych humanistów, tych szlachetnie urodzonych z zacięciem intelektualnym i dobrze wykształconych mieszczan. Na powstanie gabinetów osobliwości wpływ miał renesans, gdzie obok powrotu do estetyki starożytnych, do ich mitologii, powróciła też hellenistyczna ciekawość wobec różnorodności świata, oraz neoplatoński ezoteryzm każący szukać w dalekich stronach przedmiotów magicznych i świadczących o istnieniu niezwykłych zjawisk i stworzeń. Gabinety osobliwości poprzedzały muzea, mniej już osobliwe w swych zbiorach (choć zdarzają się wyjątki, coraz częstsze wraz z rozwojem masowej turystyki), lecz za to bardziej cenne edukacyjnie. W XVII wiecznej Francji rodziło się oświecenie i estetyka neoklasycyzmu. Bardzo ważny był dla jej powstania malarz Poussin, w nowy, filozoficzny sposób łączący widoki natury z odczytaną w czystszy sposób mitologią bogów olimpijskich. W muzyce tej odsłony Forum Musicum nasz gabinet osobliwości zapełnił się muzyką ilustrującą rozmaite sceny, stany i zjawiska, w tym Mxnxstrxndxs. Cieniste zbiorowisko kształtów jawiło mi się raczej jako pożegnanie z dojrzałym barokiem. Zadumane i gęste smugi brzmienia wiol kojarzyły się nieodparcie ze szkicami Rubensa i Rembrandta, z ich nonszalancką impresyjnością i mglistą melancholią. Za nazwą Mxnxstrxndxs czyha nie tyle mityczna bestia, czy eliksir zwiększający zasięg powietrzny latających mioteł i dywanów, ale polityka. To, co Couperin nazwał Mxnxstrxndxs było próbą przywrócenia rangi cechu muzyków. Ménestrandise, czyli korporacja minstreli, została utworzona w 1321 roku w celu odrzucenia muzyków-włóczęgów, których działalność uznano za poniżającą dla bardziej edukowanych adeptów muzyki. Organizacja osiągnęła swój szczyt w XVI wieku. W XVII wieku wysokie uznanie dla muzyków Kaplicy Królewskiej, którzy nie byli częścią Ménestrandise spowodowało upadek znaczenia przynależności do Ménestrandise i konflikt między jego członkami a innymi muzykami. W 1693 r. Grupa kompozytorów, w tym Nicolas Lebègue, Guillaume-Gabriel Nivers, Jean-Baptiste Buterne i François Couperin, przedstawiła Ludwikowi XIV list protestacyjny przeciwko korporacji, oskarżając ją o zbytnią restrykcyjność wobec wolności muzyków. Podobny protest wyrażono w 1707 roku. François Couperin skomponował na tą okazję Les Fastes de la grande et ancien Mxnxstrxndxsx (tytuł był nieco enigmatyczny, aby uniknąć pozwów ze strony korporacji). Była to surowa w swej trafności satyra, gdyż dla królewskich muzyków członkowie Ménestrandise byli niczym innym jak żonglerami, zazdrosnymi błaznami z wyszkolonymi małpami, ignorującymi muzykę i udającymi, że płacą jakieś absurdalne podatki. W zbiorze edyktów opublikowanym przez Pierre'a Roberta Christophe'a Ballarda w 1774 roku pod egidą Korpusu Muzyki Jego Królewskiej Mości, znajduje się kronika konfliktu między korporacją a muzykami innych organizacji: „Powtarzające się próby Menestrandise, aby zmusić muzyków do wstąpienia do społeczności i uiszczenia odpowiednich opłat rejestracyjnych, niezliczone procesy sądowe generowane w stolicy, podobnie jak w pozostałych częściach kraju, oraz brak szacunku dla zapewnienia twórczej wolności w tworzeniu muzyki to powody, które doprowadziły do ​​powstania tych edyktów”. No i zostaliśmy z francuską muzyką późnego baroku, lub też z przedwiośnia oświecenia, która wydaje się paradoksalna łącząc dość ścisłe konwencje ze znaną tylko szkicownikom swobodą i – niekiedy – ekshibicjonistyczną wręcz intymnością. Ta dwubiegunowość sprzyja ilustratywności tej muzyki, bo jakże inaczej skomponować paszkwil na nieszczęsnych potomków cechu minstreli, jeśli nie odnosząc się publicystycznie wręcz do bieżących wydarzeń, scen i charakterów. Bohaterkami koncertu Forum Musicum, który odbywał się w samym sercu Wrocławia, czyli w średniowiecznym Ratuszu, były wiole. Lecz ogniwa Les Fastes de la grande et ancienne Mxnxstrxndxsx przynależały tylko do klawesynu. Marcin Świątkiewicz grał wspaniale. Zachwyciło mnie jego perfekcyjne wyczucie muzycznego czasu, pozwalające na granie gęstych faktur Couperina z niebywałą dokładnością i elegancją, dokładnie tak jak trzeba i jak niewielu potrafi. Czy Couperin okazał się bardzo szyderczy? Wrodzona elegancja nie pozwoliła mu rechotać i zgrzytać zębami, choć nieszczęśni Minstrele przeganiani przez żebraków, żonglerów, małpy i niedźwiedzie w wyzywająco eleganckim stylu mogli się zdać ofiarami szczególnie subtelnej złośliwości. Dziś trzeba płacić za zdjęcia Wieży Eiffla nocą, zatem koniec końców małpy, niedźwiedzie i minstrele odnieśli swój cechowo-korporacyjny triumf. Na koncercie nie zabrakło oczywiście króla muzycznej szkicowości i intymności, Marina Marais, jak lubię go spolszczać „Mariana z Bagien” (Marais, Bagna, to sławna, uniwersytecka dzielnica dawnego Paryża). Gambiści grali świetnie, udało im się też znaleźć dobry akustycznie punkt Wielkiej Sali Ratuszowej. Dźwięk był wprawdzie trochę zbyt rozmyty, za to donośny, co przy cichutkich wiolach bardzo istotne. Marais zapewnił nam całą plejadę cudowności do gabinetowej kolekcji. Była nawet operacja usunięcia kamienia żółciowego z nerek, co na przełomie XVII i XVIII wieków nie mogło kończyć się zbyt często dobrze. Imponujące i pełne romantyzmu były sławne Dzwony, magiczny okazał się Marsz Persów, Zamieszanie zadziwiało złożonością narracji i pięknem ekspresyjnej kompozycji. Nie zabrakło też sławnej Marzycielki, która stała się kanwą dla Wszystkich Poranków Świata, pięknego filmu o Marin Marais i jego mistrzu Monsieur de Sainte-Colombe. Dzięki bardzo dobremu wykonaniu geniusz „Chopina wioli” zabłysł pełnym blaskiem. Odniosłem też wrażenie, że trudno znaleźć muzykę lepiej łączącą się z dojrzałym barokowym malarstwem, gdzie pewna nonszalancja, wychodzenie z granic linii budują cudowne efekty estetyczne. Justyna Młynarczyk i Piotr Młynarczyk udowodnili, że przepaść, jaka dzieliła kiedyś innych gambistów od Jordiego Savalla i Wielanda Kuijkena została w dużej mierze zasypana. Nie brakowało oczywiście gęstych i smolistych niskich tonów, takich jak czernie w obrazach Velasqueza. XVII wieczni miłośnicy francuskiej muzyki gambowej lubowali się w tych żarzących się ogniem basach i z pewnością byliby zadowoleni, gdyby zasiedli obok nas w Ratuszu. Na ciężkie i masywne basowe plany polscy wykonawcy nakładali cudowne frazy i zdobienia na wyższych strunach instrumentów, zaś lekkością palców mogli się dodatkowo popisać w utworze nawiązującym do techniki lutniowej. Wydaje mi się, że zwłaszcza styl gry Piotra Młynarczyka bliski jest konkretnemu, mocnemu brzmieniu Kuijkena, pełnemu, gdy trzeba, surowej ekspresji. Usłyszeliśmy tylko jeden utwór mistrza Maraisa – Monsieura de Sainte-Colombe. Był to Concert à deux violes esgales „Les Batteries”, czyli Działa. Aż ciężko uwierzyć, że można nadać tak poetycki I kameralny charakter nowoczesnej broni. Cenną ciekawostką repertuarową koncertu była obecność wielu dzieł Louisa de Caix d’Hervelois, który zmarł w 1759 roku, dwie dekady po Marinie Marais i Françoisie Couperinie. Ostatnie swoje wiolowe dzieła pisał już w erze zmierzchu tego instrumentu w wiernej mu długo Francji i jest to ciekawe. D’Hervelois posługiwał się już zupełnie inną fakturą brzmienia, był też mniej swobodny i impresjonistyczny w dziedzinie rytmu i muzycznych kulminacji. Miło było usłyszeć choćby jego Rogi, albo Gitarę, muzyczne ilustracje obdarzone solidnością kunsztownych rycin i pozbawione szaleństwa rysunku węglem. To był świetny koncert, zarówno od strony repertuaru, jak i wykonania. Miło było widzieć mistrzów swoich instrumentów na tle pięknego, późnogotyckiego portalu Ratusza, gdzie lew i orzeł z herbu Wrocławia zdawały się biec za rozchodzącymi się pod gotyckim sklepieniem dźwiękami. Justyna Młynarczyk, Piotr Młynarczyk / fot. Mateusz Kluczny Program: Muzyka francuskiego baroku M. Marais Allemande la Bizarre z Suite d'un goût etranger ze zbioru Quatrième livre de pièces de viole (1717) F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Premier Acte. Les Notables, et Jurés – Mxnxstrxndxnrs z Onzième Ordre ze zbioruSecond livre de pièces de clavecin (1716) M. Marais Cloches ou carillon z Suite en ré mineur ze zbioru Deuxième livre de pièces de viole (1701) L. de Caix d’Hervelois Cors de chasse ze zbioru Quatrième livre de pièces de viole (1740) Monsieur de Sainte-Colombe Concert à deux violes esgales „Les Batteries” M. Marais Gavotte du goût du théorbe que l’on peut pincer si l’on veut z Suite en si bémol majeur ze zbioru Troisième livre de pièces de viole (1711); La Géorgienne dite La Meupertuy z Suite en sol mineur ze zbioru Cinquième livre de pièces de viole (1725) F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Second Acte. Les Viéleux, et les Gueux z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… M. Marais Marche Persane dite la Savigny z Suite en mi mineur ze zbioru Cinquième livre de pièces de viole (1725) L. de Caix d’Hervelois La Guitare ze zbioru Troisième livre de pièces de viole (1748) M. Marais Le Biscayenne z Suite en mi mineur ze zbioru Quatrième livre… F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Troisième Acte. Les Jongleurs, Sauteurs; et Saltimbanques: avec les Ours, et les Singes z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… L. de Caix d’Hervelois Le Papillon ze zbioru Second livre de pièces de viole (1719); Le Moulinet ze zbioru Quatrième livre… R. Marais Les forgerons ze zbioru Premier livre de pièces de viole (1738) F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Quatrième Acte. Les Invalides: ou gens Estropiés au service de la grande Mxnxstrxndxsx z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… M. Marais La Rêveuse z Suite d'un goût etranger ze zbioru Quatrième livre de pièces de viole R. Marais Le Noeud d’amour ze zbioru Premier livre de pièces de clavecin M. Marais Le Tableau de l’operation de la taille z Suite en mi mineur ze zbioru Cinquième livre de pièces de viole; Le tourbillon z Suite d'un goût etrangerze zbioru Quatrième livre… F. Couperin Les Fastes de la Grande et Ancienne Mxnxstrxndxsx: Cinquième Acte. Désordre, et déroute de toute la troupe: causés par les Yvrognes, les Singes, et les Ours z Onzième Ordre ze zbioru Second livre… M. Marais Charivary z Suite en ré majeur ze zbioru Troisième livre… XI. Opowieść o uczuciach, myślach i kolejach losu pewnego zbiorowiska ludzi, to niby instrument bogaty w tony rozliczne. Uderzmy w nim akord nowy, a może brzmienia jego spotęgują inne głosy i zwiążą je w harmonią jednolitą. Rzućmy okiem na przeszłość Kajetana Orchowskiego. Był on starcem przedwczesnym, schorzałym, bezsilnym, w cichych rozmyślaniach zatopionym, niekiedy zrozpaczonym, zbuntowanym przeciw czemuś niewidzialnemu. Zgwałcone znać były w istnieniu jego wielkie prawa jakieś; pomiędzy tém czem stał się, a tém czém stać się mógł, zaszedł rozdwój, który krzykliwym dysonansem brzmiał w głębi istoty jego, obranéj do szczętu z sił i energii. Miał 24 lata, gdy po stracie obojga rodziców stał się jedynym panem i dziedzicem obszernych włości orchowskich, zawiérających w sobie tysiąc dusz poddanych, miasteczko ludne i dochodne, setki włók gruntu ornego, lub pięknemi, odwiecznemi lasami pokrytego. Było to przed trzydziestu kilku laty. Dwór orchowski, jak inne podobne mu siedliska, cicho i sennie zda się stał śród okolicy; nie brzmiały w nim nawet nigdy odgłosy chwilowych, zdawkowych wesołości ale mniéj niż gdzieindzéj usnęły tu ludzkie uczucia i myśli. Ojciec Kajetana był starym wojakiem i podróżnikiem, z białemi włosami nad czołem przerzniętém szramą głęboką. Matka jego, niewiasta dość młoda jeszcze, całą siłą serca kochała małżonka i jedynego syna, ściany domu swego, wszystkich ludzi biédnych, poezyą i cnotę. Kajetan chował się w domu. Ze spółczesnych mu młodych ludzi bardzo nieliczni tylko otrzymywali publiczne szkolne i uniwersyteckie wychowanie. Młodemu Orchowskiemu przecież przysługiwały w domu rodzinnym środki wychowawcze takie, jakich pozbawioną była większość rówieśników jego. Dziecinne i młodzieńcze lata spłynęły mu pomiędzy rycerską legendą, upostaciowaną w osobie ojca jego, a czystym, poetycznym, słodkim i miłosiernym duchem matki. Dokoła rozwijającéj się istoty jego wiele było ciszy, najlżejszym nieprzerwanéj gwarem, mnóstwo marzeń w czyn niewprawianych, dużo słodyczy i poczuć, bez hartu i zapoznania się z rzeczywistością. Brak ten wszystkiego co zmężnia, utrwala, daje siły potrzebne do stąpania po ziemi, stanowił groźne, choć utajone jeszcze znamię pory owéj. Cokolwiek bądź, wielu było w okolicy ludzi żyjących, którzy pamiętali Kajetana Orchowskiego pięknym, młodym człowiekiem, z gorącym i szlachetnym ogniem w oku, z wyrazem słodyczy w koło ust świéżych, z dumą na białem czole, nie taką która grzesznie i bezmyślnie gardzi ludźmi innymi, ale taką która wypływając z poczucia sił wezbranych w piersi i głowie, mówić się zdaje o wyższych celach, o niepospolitych przeznaczeniach noszącego ją w sobie człowieka. To téż młody dziedzic dóbr orchowskich prędko i zupełnie mimowoli zdobył sobie śród sennéj okolicy pewien rozgłos. Opowiadano o nim że lubił samotność i czytywał książki, że unikał o ile mógł gwarnych i nieraz świetnych, lecz zawsze trywialnych zebrań sąsiedzkich i kawalerskich pustot, że skromny był jak dziewczyna i we dworze swym zaprowadził obyczaj szczególniéj surowy. Mówiono że zdolnym był godzinę całą w milczącéj zadumie stać przed obrazem, posągiem lub piękném zjawiskiem przyrody, — a byli nawet tacy, co utrzymywali, że przechadzając się po lesie lub ogrodzie, głośno deklamował poezye, inni zaś którzy z pewnych postępków i odzywań się jego odgadywali w nim demokratę i filantropa. — Dziwak! z przekąsem mawiali o nim jedni. — Marzyciel! uśmiechali się drudzy. — Reformator! sarkali inni. Nagle do wszystkich krążących o nim wieści przybyła jedna jeszcze: „Kajetan Orchowski kocha się!.” „W kim?” — „W żadnéj z dziewic rozkwitających pośród równych mu godnością i majątkiem rodzin szlacheckich.” — „W kimże więc?” — „Któż to zgadnie?... W pasterce jakiejś chyba, w Cygance, rusałce, ondynie. Po tak dziwacznym młodym człowieku wszystkiego spodziewać się można...” Był-to piękny dzień letni, oblany oślniéwającém światłem słoneczném, a jednak nie skwarny, z orzeźwiającemi powiewami wonnego wiatru, z rojem drobnych obłoków białych, mknących po szafirze nieba. W dniu tym młody dziedzic Orchowa należał całkiem nie do samotności, nie do poezyi, nie do marzeń reformatorskich lub artystycznych zachwytów, ale do prozaicznéj, gospodarskiéj pracy. Działo się z nim tak dniami, godzinami niekiedy. Zrana gospodarz rzeźki i wesoły, wieczorem stawał się marzycielem zadumanym i tęskniącym za czemś nieokreśloném; dziś za wzór życia obierał sobie Pana podstolego, nazajutrz gotów był z gałęzią cyprysu w ręku iść z Gustawem na nocne posępne wędrówki. Objechał dokoła orchowskie łany, przesadził strumień bystry choć wązki, zakreślający granicę pomiędzy posiadłością jego a sąsiedzką i puściwszy cugle na szyję kasztana, zwolna posuwał się drogą kręto biegnącą pomiędzy dojrzewającemi zbożami. U końca drogi, którą przebywał rozkładały się na dość obszernéj przestrzeni szare domostwa miasteczka; drobne okna ich błyszały pod promieniami słońca jak wielkie iskry, a nad dachami wiły się liczne wstęgi srebrzystych dymów. Na prawo dwa borki sosnowe nakształt skrzydeł ciemnych osłaniały niewielki dworek jakiś, roztwiérając się o tyle tylko, aby ukazać jednę białą jego ścianę i szybę stawu ocienioną gałęźmi gęstego rzędu brzóz płaczących. Ludzi nie było widać nigdzie w pobliżu; w oddali tylko majaczyły postacie niewiast wiejskich, nad zagonami lnu pochylone, od strony miasteczka dolatywał gwar niewyraźny; w gałęziach drzew przydrożnych świergotało ptactwo. Nagle w pobliżu dworku świecącego na prawo, zamigotała nad stawem postać jakaś biała, wybiegła z pod brzóz płaczących i mknęła wzdłuż ciemnéj ściany borku; za nią ukazały się dwie inne postacie, mniéjsze od niéj znacznie, potem dwie jeszcze, kilka, kilkanaście... a wszystkie z kolei wbiegły pomiędzy gęstwinę zboża i na wązkiéj miedzy rozwinęły się w sznur długi. Zdala patrzącemu wydawać się mogło, że nie biegły, lecz na fali złocistéj płynęły ku drodze. Kajetan, jadąc wciąż zwolna, przypatrywał się szczególnemu orszakowi temu, który, jak stado ptasząt, z gniazda wymknął się z białego dworku, otulonego skrzydłami ciemnych borów. Im bardziéj zbłiżał się ku drodze, tém wyraźniejsze odgłosy śmiéchów i szczebiotów dziecięcych rozbrzmiewały w cichém, czystém powietrzu. Po chwili wyróżniła się postać orszakowi przodująca. Była to postać dziewczęcia, w białéj sukni perkalowéj, w słomianym kapeluszu, z pod którego spływały dwa długie, płowe warkocze. Za nią biegły dzieci; z tych dwoje blade i chorowite miało twarzyczki, a ubrania ich świadczyły o pochodzeniu szlacheckiém; inne, z pyzatemi, rumianemi policzkami, w koszulkach grubych lub sukiennych kaftanach, pochodziły widocznie z wioski jakiéjś, z téj może, któréj parę chat szarych wychylało się z za ciemnych sosen ocieniających dworek ze stawem. W pobliżu drogi, w małej wklęsłości gruntu, wysoką trawą pokrytéj, rosło kilka grusz starych i rozłożystych. Był to rodzaj altany, przez samę przyrodę zasadzonéj, cienistéj, chłodnéj, szumiącéj zcicha gęstym liściem, który splatał się u góry w przezroczyste sklepienie. Dziewczyna w białéj sukni wbiegła pomiędzy stare grusze i usiadła w ich cieniu. Zdjęła z głowy kapelusz, a rzucając go na trawę, wyciągnęła ręce ku dzieciom, które gwarnym rojem napełniły altanę. To téż drobna gromadka w mgnieniu oka skupiła się przy niéj. Twarz miała ściągłą, o liniach niewysłowionéj słodyczy, kibić wysmukłą, w kształtach swych drobnych mającą cóś dziecinnego i przedziwnie dziewiczego zarazem. Z przezroczystą skronią wspartą na dłoni, siedziała teraz biała i spokojna, z łagodném światłem w oczach i z bladoróżowemi ustami, nawpół otwartemi uśmiechem. W oczach tych było trochę zamyślenia, a w zarysie warg uśmiechniętych błądziła linia smutku. Młody Orchowski zbyt dobrze znał rodzinną swą okolicę, aby mógł nie domyśleć się kim było to zjawisko, które w téj chwili wzrok jego do siebie przykuwało. Wiedział, że dworek ze stawem, pomiędzy dwoma borami stojący, nazywał się Białowolą i należał do rodziny, któréj nikt prawie nie znał zblizka, ale o któréj dziejach dziwne prawiono rzeczy, niby o szczególném zbiorowisku nieszczęść różnych, prześladowań losu, kaléctw, chorób, wczesnych śmierci. Domyślił się z łatwością, że dziewczyna z uśmiéchniętemi usty i smutném okiem była wnuką obecnego dziedzica Białowoli; o istnieniu jéj bowiem zasłyszał był tu i owdzie cóś niewyraźnego i niedobrze zapamiętanego. Pomimo blizkiego sąsiedztwa, nie widział jéj dotąd nigdy. Teraz, nie mógł oderwać od niéj wzroku. Zdawało mu się, że ona jest promieniem wydzielającem się z tego morza blasków, które świat zalewało, jednym z kwiatów, których tyle barwiło się dokoła, najsmuklejszym z nich tylko i najbielszym, nawpół lilią zadumaną, nawpół różą wykwitającą z polnego kwiatu.... Zatrzymał naprzód konia na uboczu, pod cieniem jednéj z wierzb przydrożnych; potém pojéchał daléj, a gdy zrównal się z altaną, młoda dziewczyna, usłyszawszy zapewne tentent konia, spojrzała ku drodze. Ale widok pięknego i młodego jeźdźca nie sprawił na niéj widocznie żadnego wrażenia, ciekawą znać nie była i nie wyglądała w życiu swem romantycznych przygód. Na kolanach jéj siedziała w téj chwili jedna z dwóch dziewczynek o chorowitych, bladych twarzyczkach. Musiała to być siostra jéj mała, albo siostry córka, bo jpodobną do niéj była ze ściągłych rysów twarzy i z błękitnych oczów. Dziewczyna obejmowała dziecię ramieniem, rozgarniała mu włosy nad bladém czołóm i w wychudłéj twarzy topiła spojrzenie nieskończonéj troskliwości. W téj chwili już młody jeździec nie porównywał jéj w myśli ani do promienia, ani do kwiatu. Dziewicza jéj postać przybrała teraz wyraz dojrzałéj kobiécości; w spojrzeniu jéj zwróconém na dziécię chorowite, było cóś macierzyńskiego, co nakazywało głęboki szacunek. Orchowski odjechał, ale od dnia tego codziennie prawie można go było widziéć idącego lub jadącego drogą wiodącą ku miasteczku i okrązającą dworek ze stawem. Patrzył w stronę dworka i zdawał się oczekiwać ztamtąd czegóś; ale oczekiwania długo były daremne, białowolska dziewczyna nie przychodziła już z gromadką swą pomiędzy stare grusze polne, albo on może przybywał tam wtedy zawsze, gdy jéj nie było.... Zobaczył ją znowu zblizka w pewien dzień jesienny, mglisty nieco i chmurny. Była sama jedna. Zamiast słomianego kapelusza, miała na płowych włosach chusteczkę czarną, a zamiast białéj letniéj sukni, kibić jéj smukłą okrywało ciemne wełniane ubranie. Gdy nadchodził, zbliżała się właśnie ku drodze ścieżką, wijącą się pomiędzy ściernią zczerniałą od mgły i deszczów. Uczuł się wzruszonym jéj widokiem więcéj może, niż tego się spodziewał. Stanął, ukryty nieco za przydróżném drzewem, i patrzył na nią. Szła zwolna, z głową pochyloną; w rękach niosła długi wieniec, upleciony z białych nieśmiertelników i barwinkowych liści. Zatrzymała się i zarzuciła wieniec na ramiona nizkiego krzyża, który grubo wyciosany z drzewa, wznosił się na małém wzgórzu, u końca ścieżki. Gdy to czyniła, wielkie, błękitne oczy jéj wzniesione ku niebu, napełniły się wyrazem gorącego błagania. Stała tak chwilę, ze wzrokiem utopionym w wysokościach, z niememi modły zawieszonémi na milczących wargach. Potém osunęła się zwolna na ziemię, splotła przed sobą dłonie, skroń oparła o stopy krzyża i przymknęła powieki. W nieruchoméj postawie jéj, na twarzy bladéj i przezroczystéj, spoczywało piętno głębokiego, nieprzezwyciężonego zmęczenia. Smutek cichy i pokorny błądził na jéj ustach bladych i drobnych. Dosyć było wtedy raz spojrzeć na nią, aby poznać, że na rozkwitającéj młodości téj zaciężyły już srogie doświadczenia trudów i cierpień. Cisza i pustka panowały dokoła, nie widać było nigdzie żadnéj istoty żyjącéj; przyroda nawet bez barwy, bez głosu, zdawała się spoczywać w omdleniu pomiędzy szaremi chmurami, zwolna sunącemi w górze, i między ciepłemi, gęstemi mgłami, wiszącemi u dołu. Po chwili dopiéro od strony pól pustych przypłynął głos jakiś oddalony. — Franiu! Franiu! wołała niewidzialna jakaś istota ludzka. Imię to, powtórzone dwa razy przeciągle, zabrzmiało w powietrzu, a słabe echo powtórzyło je po raz trzeci pod ścianą boru. Dziewczyna spoczywająca u stóp krzyża otworzyła oczy, szybko podniosła głowę i zdawała się słuchać z uwagą. — Franiu! raz jeszcze i z mniejszego już oddalenia zawołał głos. W brzmieniach jego przeciągłych, jękliwych nieco, dźwięczała niby skarga użalającego się dziecka i nieskończona słodycz serca przyzywającego ku sobie istotę ukochaną. Młoda dziewczyna jak sprężyną ruszona, porwała się z ziemi. Stanęła wyprostowana, widocznie czegoś nagle zaniepokojona, i patrząc w stronę z któréj brzmiało wołanie, zawołała także: — Jasiu!... Głos jéj srebrzysty był i tak jak kształty ciała dziecinny prawie, a jednak przeciągle i donośnie rozległ się dokoła. Odpowiedzią na jéj wołanie był okrzyk niewyraźny, choć donośny. Brzmiała w nim radość kogoś, co znalazł nakoniec to czego szukał. Zarazem z pomiędzy karłowatych wierzb, porastających małą poblizką łączkę, wysunęła się na pole postać na piérwszy rzut oka dość dziwna. Był-to mężczyzna z twarzą ciemną, w odzieniu poplamioném kurzawą i błotem. Oczy miał takie same jak młoda dziewczyna, wielkie i błękitne, ale szeroko roztwarte, zagasłe, jakby martwe i najlżéjszym promieniem myśli przytomnéj nieożywione. Wiek jego trudno było poznać. Twarz wyglądała staro i pooraną była zmarszczkami, ale głowę okrywały włosy ciemne, kędzierzawe i gęste. Na włosach tych splątanych piętrzyło się cóś nakształt olbrzymiego wieńca, bezładnie splecionego ze zżółkłych liści i suchych badyli polnych. W ręku trzymał giętką gałąź wierzby, okrytą gęstym, uwiędłym liściem. Ujrzawszy postać tę, młoda dziewczyna postąpiła szybko kilkanaście kroków. — Jasiu! Jasiu! wołała idąc i przyśpieszała kroku, jakby w obawie, aby wołający nie zwrócił się w inną stronę i nie umknął. Ale on szedł prosto ku niéj. Obłąkane oczy jego nabrały na widok jéj wyrazu dziecinnéj radości, a usta zwiędłe otwierały się wsród zmarszczonéj twarzy głośnym, nieprzytomnym śmiéchem. Spotkali się u skraju nizkiéj, wilgotnéj łączki. — Gdzie byłeś, Jasiu? spytała młoda dziewczyna, ujmując ciemną, grubą rękę obłąkanego. Zadawała pytanie to głosem łagodnym, ale ze spojrzeniem poważném i twarzą nierozjaśnioną uśmiechem. Powaga ta i badawcze spojrzenie dziewczyny zdawało się sprawiać obłąkanemu przykrość niewymowną. — Nie gniéwaj się, Franiu! zaczął mówić jękliwym, żalącym się głosem. Jaś poszedł znowu do lasu i siedział w lesie długo... długo... rok... dziesięć lat... sto lat.... i słuchał co drzewa gadają, i patrzył na te wielkie, białe ptaki, co tam w górze płyną... płyną... Dziewczyna wiodła go za rękę ku ścieżce. — Nie gniewaj się, Franiu, powtarzał obłąkany. Jaś nigdy już więcéj tego nie zrobi... nie pójdzie do lasu, będzie siedział w domu i myślał o tém, jak mu dobrze było wtedy kiedy żył... Teraz on już nie żyje... rozum poleciał tam, gdzie te wielkie białe ptaki latają, a jego do ziemi pochowali... razem z Klemunią... z siostrą naszą Klemunią, która była taka dobra i taka śliczna, a teraz śpi tam pod sosnami... Gwarzył tak długo i głośno, idąc przez pole i potykając się o zagony, mówiąc o sobie, niby o jakiejś innéj istocie, która żyła kiedyś, a patrząc na białe sunące w górze obłoki, które nazywał „wielkiemi ptakami.” Dziewczyna wiodła go wciąż za rękę i w milczeniu słuchała posępnych wyrazów waryata. Stanęli już teraz na ścieżce ku dworkowi wiodącéj. — Ach! krzyknął waryat, to naszę chatę widać. Jest tam i Frania?... — Ja tu jestem, przy tobie, Jasiu! — Tu?... A prawda, to dobrze... pójdziemy do lasu. Mówiąc to, zwrócił się znowu ku łączce porosłéj wierzbą i towarzyszkę swą pociągnął za sobą. Ale ona oparła się ciągnącéj ją ręce jego z dziwną mocą. Stanęła silnie na drobnych swych stopach wsparta, podniosła głowę i patrząc mu prosto w twarz, rzekła ze spokojną mocą. — Pójdziemy do domu. Przez chwilę zdawać się mogło, że pomiędzy obłąkanym tym człowiekiem a młodziuchną, wątłą dziewczyną stoczy się walka trudna i bolesna. Martwe dno źrenic jego zaniepokoiło się, strzeliła z nich błyskawica dzikiego zniecierpliwienia. — Pójdź do lasu! zawołał i usiłował znowu pociągnąć ją za sobą. Ale ona nie ruszyła się z miejsca ani krokiem.... Siły jéj, fizyczne nawet, wyćwiczone znać były do walki i oporów. — Pójdziemy do domu! powtórzyła tym samym głosem stanowczym, a błękitne jéj oko, w téj chwili przenikliwe, badawcze, bez drgnienia powieki tonęło we wzburzonych źrenicach obłąkanego.... Zwyciężyła go... Pochylił głowę przed jéj spojrzeniem, jak dziecko przez matkę skarcone, i poszedł za nią na ścieżkę. Ona szła przodem, nie oglądając się nawet, pewna znać że pójdzie za nią. Szli krętą ścieżką ku dworkowi. W połowie drogi obłąkany zawołał znowu: — Franiu! I nie zważając na to, że szła o parę kroków przed nim, powtarzał wołanie co sekund kilka. Wymawianie jéj imienia zdawało mu się sprawiać przyjemność niezmierną, bo wywoływał je na różne tony, cichsze i głośniejsze, brzmiące to prośbą, to skargą. Imię to brzmiało w powietrzu i obijało się o uszy zamyślonego i zasłuchanego śród drogi Kajetana wtedy jeszcze, gdy dziwna para, okrążywszy stawek, zniknęła z gęstwiny brzóz płaczących i za spłukaną od jesiennéj wilgoci ścianą białego dworku! Wkrótce potém nastąpiła zima. Nad słomianym dachem białowolskiego dworku unosiły się wstęgi szarych dymów, niby tchnienia roznieconego w jego ścianach domowego ogniska. Przed dworkiem leżała kryształowa szyba zamarzniętego stawu, a rzędy brzóz płaczących i ciemne skrzydła borów stroiły się wokoło niego w śnieżne puchy i brylantowe szrony. Młody Orchowski coraz rzadziéj ukazywał się na drodze wiodącéj w pobliżu dworku ku miasteczku. Świat sąsiedzki, więcéj niż kiedykolwiek w zimie téj rozbudzający zabawami żywot swój senny, wyrwał go nakoniec ze starych ścian domu i starał się jaknajbliższą zawiązać z nim znajomość. Znajomość ta jednak do wzajemnéj przyjaźni nie przywiodła. Głośniéj jeszcze niż wprzódy okrzyknięto dziedzica dóbr orchowskich marzycielem i oryginałem. Opowiadano o nim, że wśród zebrań licznych, dla wesołéj zabawy zgromadzonych, rozpoczynał poważne dyskusye o celach życia, obowiązkach, o nauce, rolnictwie i przemyśle; że najpiękniejsze i najbogatsze z dziewic okolicy nie mogły zwrócić na siebie uwagi jego wdziękami ni strojem; że mówił głośno, jako małżeńskich związków nie zawrze inaczéj, jeno ze szczerą miłością w sercu i nie z kim innym, jeno z kobiétą która zrozumie żądania serca jego i umysłu i dopomoże mu do spełnienia planów, jakie zakreślił dla swéj przyszłości. Jakiemi były te plany i co właściwie miały one na celu? nie wypowiadał tego dokładnie i otwarcie przed nikim. Domyślano się rzeczy różnych, przedsięwzięć jakichś gospodarskich, przemysłowych zakładów, filantropijnych urządzeń. Byli i tacy, którzy dowodzili, że młody pan na Orchowie gorącą miał głowę i serce szlachetne, ale czego żądał od życia i siebie samego, sam jeszcze nie wiedział dobrze. Niekiedy do wnętrza domu jego zaleciał jęk biédy jakiejś, skarga czyjegoś cierpienia. Zrywał się wówczas i niewołany biegł tam, gdzie go potrzebowano, otwiérał dłoń i serce... Potém czytywał znowu poezye, wpatrywał się godzinami w pozostawione sobie przez przodków piękne dzieła sztuk i... marzył. W owéj to porze któś rozumny i doświadczenie życia posiadający powiedział o nim: — Gdyby tak teraz młodzieńcowi temu nie zbrakło ręki kierowniczéj, walki o byt, choćby własny, trudu koniecznego, codziennego... gdyby mu teraz obywatelskie dać posłannictwo!... O Białowoli Orchowski zapominał całemi tygodniami, miesiącami; niekiedy zaś, nagle, przed wzrokiem wyobraźni jego stawała smukła, błękitnooka dziewczyna, piastująca na kolanach swych blade, wychudłe dziecię, albo rozmodlona u stóp krzyża, z przymkniętą w zmęczeniu powieką, albo jeszcze wiodąca ku domowi waryata zwieńczonego liśćmi i rzucającego echom dźwięki jéj imienia: Franiu! Franiu! Piérwsze skowronki wiosenne unosiły się nad polami: powietrze ciepłe przesiąknięte było mocną wonią rozgrzanéj ziemi; przydrożne drzewa okrywało rozpuszczające się w liść pękowie, gdy Kajetan Orchowski szedł w stronę miasteczka. Wyglądał jak człowiek, który ma głowę pełną zamiarów, nadziei i marzeń. Nagle stanął i wzrokiem uważnym, rozpromienionym patrzył na zbliżającą się ku drodze młodą dziewczynę. Była to Frania. W chwili gdy spostrzegł ją idącą po wązkiéj miedzy, pochyliła się właśnie ku ziemi i zdawało się że przemówiła słów kilka do kogoś niewidzialnego. Nie otrzymała znać odpowiedzi, i z ust jéj wyrwał się okrzyk lekki. Usiadła śród zoranego zagonu, zdawała się z trudnością podnosić z ziemi ciężar jakiś. Podniosła go wreszcie, powstała i szła ku drodze bardzo powoli, cała zajęta tém czémś, co niosła w objęciu i co utulała pod swém wełnianém, ciemném okryciu. Po kilkunastu jednak krokach sił jéj zabrakło widocznie. Stanęła oparta o jedną z grusz owych, które w pobliżu drogi tworzyły altanę, i potoczyła wzrokiem dokoła. Wzrok ten wyraźnie szukał pomocy. Orchowski stał już przy niéj. — Przebacz pani, rzekł głosem wzruszonym nieco, ale wydało mi się, że pani potrzebujesz pomocy. Na widok tego nieznanego pięknego młodzieńca nie zarumieniła się, nie zmieszała; znać było, że ani na jednę sekundę nie pomyślała o saméj sobie. Cała uwaga jéj i pamięć skupione były nad tém, co w zmęczoném objęciu swém trzymała. — O! jakież to szczęście żem spotkała tu kogoś! rzekła. Nie miałabym dłużéj siły nieść tego dziecka. — Dziecka? ze zdziwieniem powtórzył Kajetan. — Tak, odpowiedziała młoda dziewczyna, znalazłam je na miedzy, nawpół umarłe od głodu i zimna.... Mówiąc to, rozchyliła sukienne okrycie, a młody Orchowski ujrzał cztéroletniego mniéj więcéj chłopaka, w grubéj koszuli, zaledwie okrytéj podartym łachmaném. Dziecię to zsiniałe było od zimna, wychudłe widocznie z głodu; oczy miało zamknięte, co nadawało mu pozór nieżywego, a wkoło głowy włosy gęste jak las, kędzierzawe, ze słomą i kurzawą zmieszane. Ognista barwa włosów tych i pewne linie znędzniałéj twarzy zdradzały jego pochodzenie. — To dziecię żydowskie! zawołał Kajetan. — Tak, spokojnie odparła dziewczyna, to jedno z pietnaściorga dzieci krawca Judela. — Z pietnaściorga dzieci! powtórzył znowu Orchowski. — Judei ma pietnaścioro dzieci; biédny to bardzo człowiek. W tym roku szczególniéj nędza u nich jest straszna. Zamieniali słowa te, idąc drogą do miasteczka wiodącą. Orchowski złożył nawpół nieżywe dziecię na bryczce swéj, która nadjechała, a teraz szedł obok młodéj dziewczyny i słów jéj słuchał z pewném zdziwieniem. — Zkąd pani wiész to wszystko? zapytał. Spokojny uśmiéch okolił blade jéj usta. — Mieszkam o pół wiorsty ztąd, rzekła, wskazując białowolski dworek; urodziłam się tu i wzrosłam... znam wszystkich prawie mieszkańców miasteczka. Orchowski z coraz większem zajęciem patrzył na delikatny profil jéj twarzy, którego białość podnosiły okalające go czarne fałdy chusteczki. Weszli w błotnistą ulicę miasteczka, z dwóch stron szaremi domostwami obudowaną. Orchowski zwrócił się do woźnicy swego z zapytaniem: — Czy wiesz gdzie mieszka krawiec Judel? Woźnica wzruszył ramionami, na znak niewiadomości. — O! podchwyciła Frania, ja dobrze znam mieszkanie Judela. Każ pan zwrócić konie na prawo.... tu w tę uliczkę. W głębi najwęższéj, najbłotnistszéj ulicy miasteczka, stała chata stara, niemal waląca się, z dwoma okienkami dotykającemi nieledwie ziemi. Za jedném z okienek tych, po przez szyby drobne, popękane, szare od pyłu, ludzie przechodzący błotnistą uliczką, widywali od lat dwudziestu może Żyda o twarzy pociągłéj, bladéj, bez zarostu, lecz ocienionéj gęstemi, rudemi włosami, przykrytemi znoszoną jarmułką. Żyd ten codziennie, z wyjątkiem jednych tylko dni sabatu, siadywał przed wązką deską na dwóch klocach wspartą i kawałkami materyi różnego gatunku zarzuconą. Deska ta była stołem; kawałki materyi sztukami płócien lub sukien, zużytych najczęściéj wielce, a tanich zawsze. Żyd siedzący przed stołem tym piérwotnéj prostoty, u okna przez które słabym zaledwie odblaskiem przebijać się mogło światło dzienne, był krawcem. Na imię mu było Judei, a współwyznawcy tylko wiedzieli, że miał on także nazwisko Makower. Od godziny szóstéj z rana do północy, a czasem i dłużéj, Judel szył; wieczorami z za szyb mętnych połyskiwał mały płomień łojówki, która paliła się na stole i żółtym połyskiem obléwała czoło Żyda, nad robotą schylone. Czoło to okryte było skórą zmiętą jak stara karta pergaminu; rysowało je mnóstwo kres i zmarszczek, nie przez lata jednak utworzonych, bo podówczas Judel znajdował się jeszcze w wieku zamęzkiéj dojrzałości. Twarz jego na piérwszy rzut oka wydawała się prawie bezmyślną, gapiowatą i bardzo pokorną; ale po bliższém przyjrzeniu się spostrzedz można było w oczach jego, szeroko zawsze roztwartych, utajone światło ciągłéj niemal wewnętrznéj ekstazy, a wkoło warg cienkich bezbarwnych, linią taką, w jaką zarysowują się zwykle usta tych, którzy cierpią wiele, nie wiedząc o tém sami i nie zdając sobie z tego sprawy. Była to twarz wyrobnika rąk, z duszą utopioną w niemych medytacyach. Szył i dumał, i od czasu do czasu oczy odrywając od roboty, podnosił je w górę, poprzez szyby mętne, szukając pomiędzy obłokami czegoś niewidzialnego. W przedsabatowe wieczory i dnie sabatowe nie siadywał już nad stołem ale stał; na ramionach miał kawał czarnego sukna z białemi szlakami, a przed sobą grubą księgę roztwartą. Wysoka, chuda postać jego chyliła się wtedy, niby trzcina pod powiewem gwałtownego wichru, naprzód i w tył, a przez okienko chaty wypływały na ulicę dźwięki głosu jego, niby gama długa, przechodząca od szeptów nabrzmiałych westchnieniami, do ekstatycznych wykrzyków miłości i jękliwych wołań o pomoc. Miasteczko Orchów zaludnione było w większéj części przez Izraelitów ale powszechnie uznaném zostało, że żaden z nich nie pracował tak nieustannie, nie modlił się tak gorliwie i nie mówił tak mało, jak krawiec Judel. Powiadano także iż żaden z nich nie był tak łagodnym jak on, ani.... tak biednym. Za szybami okienek rozlegały się zrazu płaczliwe krzyki jednego dziecka, potem dwojga, trojga, kilkorga, aż nakoniec przyszedł czas, w którym chata napełniła się taką wrzawą dziecinnych głosów, śmiejących się, płaczących i o chléb wołających, że słychać je było w oddalonych punktach miasteczka. Niekiedy liczna gromadka, wnętrze chaty napełniająca, rozsypywała się nazewnątrz. Dzieci Judela napotkać można było wszędzie: na ulicach i rynku miasteczka, śród pól które je otaczały, po wioskach sąsiednich, przed karczmami miasteczkowemi i przydróżnemi. Tułało się to po miejscach różnych, w grubych koszulinach, u piersi rozwartych, zamiast sukien w łachmanach brudnych i podartych z drobnemi twarzami, otoczonemi gęstwiną rudych włosów. Żadne z nich jednak nie prosiło o jałmużnę. Judel nie prosił także nigdy o nic nikogo, prócz Boga, którego wzywał wielkim głosem w dnie sabatowe, miotając się nad księgą modlitw i chude ręce od chwili do chwili podnosząc w górę. Szył on, szył, szył, nie jak, człowiek, ale jak machina, bez pomocnika, bez żywego ducha, coby mu śród pracy towarzystwa dotrzymywał, tocząc wciąż z samym sobą rozmowy wewnętrzne, które w bladych źrenicach jego odbijały się światłem ducha rozegzaltowanego wśród milczenia ust i... głodu ciała. Roboty wykonane roznosił sam po domach miasteczka i po dworkach sąsiednich, oddalonych o wiorstę, dwie, o milę czasem i więcéj; nie siadał nigdy na wóz żaden, chodził pieszo i szybko bardzo, z głową pochyloną, z oczami wpatrzonemi w ziemię i ze szczególnym jakimś uśmiéchem na ustach. Obuwie na nogach miéwał zawsze podarte i liczne dziury w długim chałacie. Przyszedł nakoniec rok pewien, w którym zdarzyły się trzy wypadki, mające ścisły związek z bytem Judela. Najprzód do kilkunastu głosów dziecinnych, wrzawą napełniających chatę krawca, przybył głos jeden jeszcze — nowo urodzonego dziecka. Było to dziecko piętnaste z rzędu. Następnie przed próg chaty wychodzić przestała Żydówka, ze śniadą, pomarszczoną twarzą, która była żoną Judela i gospodynią chaty. Legła ona w ciemnym kącie izby, wśród spłowiałych poszewek starych piernatów, ubezwładniona chorobą ciężką i długą. Nakoniec do miasteczka przybył krawiec drugi, osiadł przy głównym placu i wywiesił nade drzwiami mieszkania swego szyld, na którym wymalowana była bombiasta suknia krwawego koloru i wielkiemi literami stały wypisane słowa: Krawiec damski i męzki z N. Nowy przybysz był także Izraelitą, ale młodym, rzeźkim, obrotnym i przebiegłym. Uczył się krawiectwa w N. i to mu odrazu zjednało reputacyą głośną; przybrał sobie dwóch pomocników i zagarnął całą robotę z miasteczka i okolicy. Wtedy rzadko już tylko widzieć można było Judela szyjącego. Siadywał on zawsze nad deską stół przedstawiającą, ale zamiast dawnych kawałków materyi, miewał przed sobą tylko motki nici białych i czarnych, nożyce i igielnik stalowy. Przyrządy te leżały nieporuszone dniami, tygodniami; Judel siedział bezczynnie, z łokciami opartemi o deskę i z pergaminowém czołem ukrytém w dłoniach. Przepędzał tak godziny całe, milcząc, myśląc, niekiedy usypiając pod ciepłą pieszczotą słonecznego promienia, który ukradkiem jakby wnikając przez szyby mętne, złotą nicią połyskiwał na zrudziałéj jarmułce Żyda, przebywającego bezrobocie. We wnętrzu chaty nie błyskało już teraz nigdy żadne światełko, zrana nie płonął tam ogień na kominie, a wieczorem nie zapalała się łojówka. Od kilku miesięcy najmniéjszy dymek nie ukazał się nad dachem chaty, wklęsłym i dziurawym. Nie gotowano już tam strawy. Najstarsza córka Judela, Sara, wychodziła od czasu do czasu i powracała z bochenkiem chleba czarnego i kilku cébulami, które starczyć miały rodzinie całéj na tydzień i dłużéj, bo przez czas tak długi nikt już więcéj nie opuszczał chaty i nikt nic nie kupował. Pewnego jednak dnia wiosennego przez próg chaty przepełzało na ulicę cztéroletnie dziécię. Chciało wstać na nogi.... nie mogło. Słabe było i jakby oniemiało, bo nie wydało z siebie głosu żadnego, na czworakach powlokło się ulicą. Świéży powiew wiosenny orzeźwił je znać nieco, bo na skraju miasteczka mogło stanąć na nogi i iść. Poszło téż w pole. Chudą rączyną opierało się o płoty i krzaki, nierozgrzane jeszcze po chłodach zimowych, potykało się o każdą najmniéjszą chropawość grantu, padało, podnosiło się znowu, pełzło lub szło — aż zniknęło śród świéżo pooranych zagonów. Poco dziecię to puściło się na wędrówkę po miasteczku i polach? Któż wié? Wiedzione instynktem istoty głodnéj i zziębniętéj, szukało może pożywienia, lub promieni słońca. Wnętrze chaty zawierało sionkę ciemną i izbę z dwoma okienkami. Izba była tak mała, że na piérwszy rzut oka nikt nie mógłby się domyśleć, jakim sposobem mieściło się w niéj tyle istot żyjących. Była to jedna z tajemnic przestrzeni, znanych dobrze ludziom, którzy zajmują śród niéj miéjsce jakby kradzione, przemocą wydzierane. Czego nie udzielała tam długość i szerokość, to brano od wysokości. Wszystkie cztéry ściany od podłogi do sufitu okryte były wprawionemi w nie drewnianemi półkami. Półek tych było czternaście, a każda z nich przedstawiała miéjsce spoczynku dla jednego dziecka, tak iż wszystkie one leżały w dzień, a spały w nocy jedno nad drugiém, wyniesione nad poziom i zawieszone jakby w powietrzu, nakształt ptaków śpiących po gniazdach do drzew poprzylepianych. Tylko że gniazda ptasze pływają śród czystego powietrza, szumu liści zielonych i blasków słonecznych, tu zaś atmosfera duszna była i cuchnąca, a pośród mroku gęstego rozchodziły się płacze, stękania i ciężkie, chrapiące oddechy. Z odgłosami temi łączyły się od czasu do czasu jęki choréj Żydówki, leżącéj w ciemnym kącie, áród spłowiałych piernatów. Jęcząc, wyciągała rękę wychudłą, zżółkłą i poruszała nią kołyskę z łozy uplecioną, zwieszającą się na sznurach przyczepionych do belki zczerniałego sufitu. Jęki swe przerywała śpiewem drżącym i chrapliwym, którym uśpić starała się krzyczące z głodu piętnaste dziecko.... Ojciec rodziny téj siedział, jak zawsze, u okna nad deską: — obu rękami trzymał się za głowę i przechylając postać swą w obie strony, milczał lub téż w kształcie śpiewu jakiegoś zawodził. Nie odwracał głowy ku izbie dlatego może, aby nie widziéć dzieci stękających i chrapiących na półkach i nagiego, żółtego ramienia, które wychylało się z ciemnego kąta i poruszało sznurami kołyski. W téj chwili otworzyły się na oścież drzwi chaty i stanęła w nich młoda dziewczyna, w czarnéj chusteczce na płowych włosach, z dzieckiem łachmanami okrytém w objęciu, a za nią młody mężczyzna. — Panie Judel, rzekła, postępując w głąb izby, przynoszę ci Mendelka, który spał śród pola na miedzy. Judel zerwał się na równe nogi i stał z széroko otwartemi oczami i z drgającemi usty. Na półkach zrobiła się cisza wielka. Ustały chrapania i stękania. Dokoła ścian pod sufitem i nad podłogą, podnosiły się drobne głowy okryte mszystemi, roztarganemi włosy, i trzynaście par osłupiałych oczu błyszczało śród zmroku. W ciemnym kącie nagie ramię opuściło sznury kolébki i natomiast wyciągnęło się ku drzwiom. — Mendelkie! zawołał z głębi piernatów głos chrapliwy, oj! oj! Gdzie on był? czego on poszedł? Może on już umarł, może już nie żyje? Judel obudził się nagle z odrętwienia. Blade jego, cierpiące i zadumane źrenice tkwiły to w twarzy młodéj dziewczyny, to w licu pięknego pana, to przenosiły się znowu na zsiniałe rysy dziecka, nad którém z troskliwą dłonią i litośnym uśmiechem pochylała się Frania. Nagle wyprostował się, oczy jego zapłonęły i łzawe a błyszczące wzniosły się w górę; na wargach bladych zadrżał uśmiéch pokorny i zarazem zachwycony. Podniósł wskazujący palec ku kawałkowi nieba, widniejącemu przez drobne, popękane szyby, i wielkim głosem zawołał: — Niech jasnym państwu wynagrodzi to Bóg! Ja biédny Żyd i dzieci moje biédne, głodne robaki, ale przed Nim my wszyscy równi. Niech on jasnym państwu tego tak nie zapomni jak ja nie zapomnę! Opuścili chatę biédnego Żyda i zwolna szli ulicami miasteczka. Orchowski konie swe odesłał do domu. Zaniechał już zamierzonéj zrana wycieczki; cała myśl jego, wszystkie jego uczucia były przy młodém dziéwczęciu tém, które postępując obok niego, opowiadało mu dzieje każdego prawie domostwa, jakie mijali. Znała tu wszystkich i ją wszyscy znali. Gospodarne mieszczki, o twarzach ogorzałych, Żydówki na progach domostw piorące bieliznę lub piastujące drobne dzieci, pozdrawiały ją skinieniem głowy i uśmiéchem. Dzieci biegły ku niéj i ze szczebiotem wieszały się u jéj sukni; ojcowie rodzin mieszczańskich odkrywali przed nią głowy i wiedli za nią przyjaznym lub wdzięcznym wzrokiem. Ona opowiadała towarzyszowi swemu kim byli ludzie ci, jak nazywali się, czém się trudnili, w którém domostwie była biéda jaka: ubóstwo, siéroctwo, brak zarobku, choroba. Orchowski przysłuchiwał się jéj ze zdziwieniem. Była śmiałą tą przedziwną śmiałością myśli niewinnéj, która nic nie rojąc dla siebie saméj, żadnych osobistych planów nie snując, trwóg i pożądań nie żywiąc, obawiać się nie ma czego. Mówiła, tak jak śpiéwa ptaszę, bez namysłów, wysileń ni wahań się, ale w mowie jéj przebrzmiewała dusza ludzka kochająca, żądna dobra i harmonii, ciężkiemi próbami życia myśléć nauczona. W głowie i w piersi Kajetana wrzało. Zapomniał na chwilę że idzie z młodą, wdzięczną dziewczyną, ku któréj uczuwał pociąg niewymowny, a zdawało mu się jakoby wszystkie dobre głosy, które nosił w sobie, podnosiły się z dna jego istoty i przemawiały teraz do niego przez jéj usta. Zdawało mu się że trzyma w ręku różczkę czarnoksięzką i że potrzeba mu tylko zakreślić nią w powietrzu krąg wielki, aby wszystko dokoła zakwitło zdrowiem, pięknością i szczęściem. Zdawało mu się, że wznosi się przed nim góra wysoka i potrzeba mu tylko jeden skok uczynić, aby stanąć u jéj szczytu i cudów męztwa, mądrości, miłości dokazać. Dobre uczucia i chęci szlachetne przemieniły się w nim w téj chwili w namiętność, która rozgrzała mu wzrok płomieniem zapału i całą twarz przyoblekła wyrazem niecierpliwego marzenia. Znajdowali się już w pobliżu ścieżki wiodącéj do dworku, tam gdzie wzrastały grusze stare i krzyż nizki podnosił nad wzgórzem ramiona zwieńczone zczerniałém od chłodów i deszczów kwieciem nieśmiertelników. Frania stanęła, chcąc pożegnać towarzysza; on jednak nie odchodził jeszcze, patrzył z kolei na krzyż i na nią. — Widziałem, rzekł, jak pani zawieszała wieniec ten na tym krzyżu. Modliłaś się pani wtedy gorąco, chociaż bez słów.... O co pani tak bardzo błagałaś Boga? W głosie jego było wzruszenie, którego stłumić ni ukryć nie mógł. Po twarzy jéj, po raz piérwszy od chwili spotkania, przesunął się rumieniec. Przykro jéj było, że oko żyjące podpatrzyło tajemnicę wiary jéj głębokiéj i smutnych jéj modłów. Po chwili jednak odpowiedziała: — O cóż innego modlićbym się mogła, jeśli nie o zdrowie mego dziadka, o powrót rozumu, albo przynajmniéj o sen spokojny dla brata mego, o życie dla moich małych?... Widać było w istocie, że nie modliła się nigdy o nic innego, że nigdy nie prosiła Boga o nic dla siebie. Nazajutrz Kajetan Orchowski był gościem białowolskiego dworku. Znalazł tam w kilku małych i skromnych izdebkach starego dziadka, kaléctwem przykutego do poręczowego krzesła na kółkach; dwoje dzieci bladych, z odrobiną zaledwie życia w chorowitych ciałach; obłąkanego, który tułał się bezmyślnie po domu i ogródku, lub znikał na długo w głębi boru; parę sług siwowłosych i młode dziewczę, które na widok jego spłonęło nagłe rumieńcem. Frania była w tym domu nieszczęścia gospodynią, matką, piastunką, dłonią która żywi, sercem które pociesza, łagodną mocą która spokój rozléwa, swobodnym uśmiechem który promień radości rzuca w najgłębsze nawet mroki niedoli. Była wszędzie, myślała o wszystkiém, działała za wszystkich. Na dziecięcych jeszcze barkach jéj spoczęły obowiązki wielkie; dźwigała je, sama nie wiedząc jak, sama nie wiedząc kiedy, i zżyła się ze swym ciężarem, pragnieniem, myślą, nie wybiegając ni razu w świat weselszy. Była piękną i nie wiedziała o tém. Bywała nieraz śmiertelnie znużoną i nie pragnęła ani szukała spoczynku. W każdéj godzinie, w każdéj minucie składała w ofierze na ołtarzu miłości rodzinnéj najpiękniejszy kwiat swéj młodości, najgorętsze płomienie swych uczuć, i nie wiedziała o tém że czyni ofiarę.... Kochała. Taką widywał ją młody Orchowski przez długi szereg dni i tygodni. Stopniowo poczęła zachodzić w niéj zmiana. Raz ujrzał ją siedzącą nad stawem z dziećmi, z któremi nie rozłączała się nigdy prawie; ale zamiast, jak zwykle bywało, gwarzyć z niemi, pieścić je lub uczyć, szklistém spojrzeniem patrzyła w szybę spokojnéj wody nic zda się nie wiedząc w koło siebie, nic nie słysząc. Daremnie blade dziewczynki obejmowały jéj szyję i głowę jéj swywolnie ku sobie ciągnęły; daremnie przynosiły jéj kwiaty i z pieszczotliwym szczebiotem zarzucały niemi jéj suknię, — żadném słowem ni poruszeniem nie odpowiadała na pieszczoty ich i zapytania. Możnaby rzec że owładnął nią sen jakiś głęboki. Czoło jéj, ciężkie nieprzezwyciężoném marzeniem chyliło się coraz niżéj.... aż nareszcie oderwała wzrok od powierzchni wody i spostrzegła młodego gościa, który stał pod cieniem brzozy płaczącéj, z okiem w twarz jéj utkwioném. Powstała szybko, po raz piérwszy zmieszana, strwożona pod jego spojrzeniem. Chciała postąpić naprzód, ale sił jéj zabrakło zrazu; bezwiednym ruchem poniosła dłoń do serca, które znać uderzyło gwałtownie... Innym razem znalazł ją całą ubraną w kwiaty. Długie gałęzie powojów przewijały się śród płowych jéj włosów i białe kielichy swe opuszczały na jéj ramiona. Nigdy przedtém nie stroiła się w kwiaty. Ale teraz zdawało się, że znikła w niéj pamięć o żałobie pokrywającéj dni jéj młodości, że rozpoczynał się dla niéj dzień nowy. Kwiaty, te dzieci promieni, uśmiechnęły się w poranku letnim do niéj, w któréj serce zapadły także piérwsze promienie serdecznego życia... Wesołą była dnia tego jak dziecię; młodość jéj, długo tłumiona smutkami i trudem, upominała się o swe prawa. Wieczorem dopiéro, gdy słońce ukryło się za cienistą gęstwinę brzóz płaczących i bladą, różową już tylko łuną barwiło staw cichy, zjęło ją zamyślenie nagłe, ogarnął ją smutek jakiś niewymowny i nieokreślony. Powolnym ruchem wyjęła z włosów kielichy powoju, a gdy zwiędłe leżały u stóp jéj, patrzyła na nie okiem ocienioném długą i cichą, lecz na dnie ogniami i łzami wrzącą zadumą. Trwało tak długo, aż do schyłku lata, i.... nagle trwać przestało. Był tydzień pewien, w którym młody Orchowski nie odwiedził ni razu białowolskiego dworku. W tym samym téż czasie mówili ludzie wiele i głośno o hucznych, świetnych zabawach wyprawianych po okolicznych dworach na cześć świeżo przybyłéj w strony owe piękności.... piękności niepospolitéj, dumnéj, czarnookiéj, na wzór komety wiodącéj za sobą szlak blasków olśniewających, nakształt wichru przelatującéj z szumem i porywającéj w wir swój wszystko i wszystkich. Po tygodniu Frania, siedząca u kolan swojego dziadka i czytająca mu głośno dzienniki, ujrzała zdala od krzyża jeszcze za stawem, przybywającego gościa. Dziennik wypadł z jéj ręki, głos złamał się nagle w piersi i umilkł.... Przybył, ale zmieniony, blady, jakby po zmęczeniu wielkiém, z chmurą na czole i z błyskawicą wewnętrznéj burzy w oku. Zapytała go z trwogą czy nie jest chory, czy nie spotkało go nieszczęście jakie. Odpowiedział z roztargnieniem i z przymuszonym uśmiéchem. Ona nie zapytywała go więcéj o nic. Odgadła w nim ranę jakąś, walkę, rozdwój uczuć i myśli, który przyniósł ze sobą w cichy jéj kątek ze świata gwarnego, odgadła i milczała, i tylko gdy krzątała się po małym domu, głowa jéj chyliła się wdół, tłoczona smutkiem nieprzezwyciężonym, a gdy na pożegnanie podała mu rękę i uśmiechnęła się, jak zwykle bywało przyjaźnie, łagodnie, w uśmiechu jéj widać było ukrywany, więc niemy ból ściśnionego serca. On dnia tego topił w niéj wzrok wilgotny lub niepokoju pełen, a odchodząc śćisnął dłoń jéj drobną z siłą taką, jakby w téj chwili postanawiał coś w myśli niezłomnie. — Wrócę jutro, rzekł i patrzył na nią z wyrazem oczekiwania w oczach. Spodziéwał się może, iż w odpowiedź zawoła: „powróć! o, powróć!” i krzykiem tym kochającego, strwożonego serca podeprze chwiejącą się wolę jego, zwróci jego uczucia w jeden znowu, stały i niezachwiany kierunek. Ale ona nic nie rzekła. W oczach jéj był cały świat uczuć pytań, próśb i trwóg niewymówionych; ale na czole spoczęła duma dziewicza, kobiéca, niedozwałająca błagać o litość. Nie wrócił. W domu w którym przebywała świetna i sławna piękność okolicy, był nazajutrz bal wielki. Ręczyński dwór jaśniał wśród nocy letniéj setkami świateł, ciepłe powiewy wiatrów roznosiły w dal dźwięki hucznéj muzyki i odgłosy gwarów wesołych, długich.... Minęły tygodnie i nastał już początek jesieni. W jednym z małych sklepików, otaczających główny plac miasteczka, stała Frania. Przyszła tu, jak zwykle, dla różnych drobnych potrzeb gospodarskich, po wszystkie te drobiazgi tanie, niewytworne, które ręka jéj czynna i wprawna przemieniała w trochę dobrobytu i zdrowia dla tych, nad którymi rozciągała gorliwą i czynną opiekę. Żydówka sprzedająca za małym i brudnym stołem potrzebne jéj przedmioty była widocznie dobrą jéj znajomą, bo kładąc na szalę towary, licząc piéniądze otrzymane, urządzając małe pakunki, gwarzyła poufnie. — Ny, rzekła, dlaczego to panienka taka blada? Latem panienka wyglądała ślicznie jak róża, a teraz zrobiła się taka mizerna. Czy panience czego nie boli? Dziwny uśmiech okolił usta dziewczyny, bladéj w istocie i zmienionéj bardzo. Nic jednak nie odpowiedziała. Miałaż zaprzeczyć, powiedzieć że zdrową jest i żadnego nie uczuwa bólu?... Była w istocie dziwnie zesłabłą, strasznie znużoną codzienném oczekiwaniem i codziennemi zawodami, a w piersi, tam gdzie serce uderzało biciem nierówném, czuła ból srogi i ciągły.... ciągły... Nic więc nie rzekła i przeliczywszy na brudnym stole piéniądze Żydówce należne, odejść już miała, gdy nagle kupcowa poskoczyła z za stołu i stając we drzwiach sklepiku, z wyrazem zachwytu krzyknęła: — Sieh! sieh! a szajne puryc! aj! aj! W mgnieniu oka utworzyły się przed jéj sklepikiem i przed wszystkiemi innemi sklepikami grupy ludności, wyległéj z domostw, karczem i dziedzińców. Drobne dzieci żydowskie, bawiące się śród placu, z krzykiem uciekały ku matkom, które wołały je z pośpiechem; starsze za to wysuwały się naprzód i biegły przez plac, wytrzészczając oczy i krzycząc co sił: — Sieh! sieh! a szajne puryc! Placem przejeżdżała świetna kawalkada jeźdźców i amazonek. Było tam osób przeszło dwadzieścia, a wszystkie siedziały na koniach dzielnych, przybranych w barwne czapraki i połyskujące siodła. Nad głowami pań powiéwały pióra i przezroczyste zasłony; panowie trzymali w rękach szpicruty oprawne w złoto. Orszakowi temu przodowała para najpiękniejsza ze wszystkich, na najpiękniejszych, najognistszych jadąca koniach. Jedną z osób parę tę składających była kobiéta z kibicią wyniosłą, dłutem rzeźbiarza niby ze szlachetnego wyrzeźbioną marmuru; drugą — młody pan z Orchowa. Jechali zrazu stępo. On rozmawiał o czemś do towarzyszki swéj z przejęciem się i zapałem, ona odpowiadała mu uśmiechem w pół dumnym, w półłaskawym. Pragnął snadź czytać w tym jéj uśmiéchu, albo na twarz jéj nieruchomą i dumną sprowadzić słowami swemi błyskawicę wzruszenia — bo tak był nią zajęty, że prócz niéj nic dokoła nie widział; ani ciekawego motłochu, mrowiem plac napełniającego, ani mlodéj dziewczyny, która we drzwiach sklepiku stała ze zmartwioną postacią, z twarzą białą, jak marmur, ze źrenicą széroko roztwartą i w twarz jego wpatrzoną tak upornie, jakby przez oko to szkliste i rozszerzone całe życie ulecić wnet miało.... Nie widział nic prócz téj, któréj kibić wyniosła, wytworna unosiła się nieruchomo nad dumnym grzbietem drogocennego rumaka. Szukał oczami jéj spojrzenia. Podniosła nakoniec powiekę, zwróciła ku niemu głowę królewską i utkwiła w twarzy jego oczy wielkie, czarne, wabne i zarazem dumne, wyzywające a pełne przyrzeczeń. W téjże chwili dotknęła ręką szyi wierzchowca. Piękne zwierzę zrozumiało jéj wolę, parsknęło z radością i puściło się naprzód wielkim kłusem zrazu, szalonym potém galopem.... W ręku jeźdźca cugle drgnęły i opadły na kark konia, który puścił się za tamtym w raźnych poskokach. Pędzili tak oboje, o wiele wyprzedzając orszak cały, jedno obok drugiego, a zanim zniknęli za ostatniemi domostwami miasteczka, widać jeszcze było jak w powiewie wiatru przezroczysta jéj zasłona rozwinęła się, niby skrzydło wielkiego motyla, i błękitną mgłą otoczyła schyloną ku niéj głowę jego.... Zniknęli... po świetném zjawisku został tylko na miasteczkowym placu szlak gruntu zoranego kopatami końskiemi i wielka chmura kurzawy, która unosiła się w powietrzu różowa od przenikających ją promieni zachodzącego słońca. — A czy panienka wié, zaczęła Żydówka, kto to taki ta panna, co z naszym panem na przedzie jechała? To panna Ręczycówna... Ona do Ręczyna niedawno przyjechała, bo stary pan Ręczyc, to jéj wuj.... Ona rodziców nie ma i posagu nie ma; to ludzie gadają, że ona chce bardzo wyjść za naszego pana, i że naszego pana tam bardzo ciągną, i że un już w niéj okropnie rozkochany... A może to un, dodała po chwili namysłu, oświadczył się jéj teraz, bo tak na nią patrzył... aj! aj! jak un na nią patrzył, jak do niéj gadał ciągle.... Białowolska dziewczyna, nieruchoma dotąd jak kamień i jak marmur biała poruszyła się teraz, niby dotknięta sprężyną jakąś niewidzialną. — Do zobaczenia, pani Chajo! rzekła tak szybko, jakby conajprędzéj ukończyć pragnęła ciężki dla niéj w téj chwili trud mówienia. Żydówka chciała ją zatrzymać i powiedziéć jéj cóś jeszcze; ale ona była już daleko. Szła ulicą miasteczka prędko, nie oglądając się, z oczami utkwionemi w ziemię. Patrząc na nią, można było myśléć, że wybrała się w podróż jakąś nieskończoną, że biedz pragnęła gdzieś, aż na kraniec świata, uciec conajprędzéj od miejsca, na którém się znajdowała. Nie byłoż to miejsce to samo, które przed kilku miesiącami przebywała obok niego po wyjściu z chaty Judela? Czuła wtedy że stawało się w niéj cóś nowego, wielkiego! Nieznane jakieś, rozkoszne ciepło wstępowało wtedy do jéj piersi, i nie wiedziała jeszcze dlaczego, ale świat stanął nagle przed nią taki promienny, radosny i tajemniczy zarazem, tak dziwne, niepojęte uroki i obietnice kryjący w powiewach swych i woniach!... A teraz... o teraz uciec pragnęła od wspomnień tych, które otaczały ją chórem żałobnym i rozdzierały jéj serce żałością za tém, co bezpowrotnie minęło! uciec od goryczy, którą w życiu swém uczuwała po raz piérwszy, od myśli strasznych i grzesznych, od rozpaczy, od słabości nieprzezwyciężonéj, która zasłonę ciemną rzucała na jéj oczy, uginała kolana, całe ciało jéj przejmowała bezwładném omdleniem!... Nie uciekła jednak od niczego: ani od pamięci swéj ani od rozpaczliwych krzyków rozlegających się w jéj wnętrzu, ani od omdlenia ciężkiego, w które zapadły wyczerpane jéj siły. Dobiedz zdołała tylko do krzyża; chciała podnieść wzrok w górę i szukać tam wysoko litości, któréj nie znalazła na ziemi... Nie mogła... Powieki jéj ciężkie łzami nieprzelanemi, wdół opadły. Chciała otworzyć usta i modlić się... Nie mogła.. W głowie jéj myśli nie było żadnéj na ustach drżących jak listki osiny żadnego słowa... Osunęła się na ziemię, chyliła się coraz niżéj, aż złożyła głowę na trawie chłodnéj i cicho, bez jęku, bez łzy przymknęła powieki... Zemdlała... Szary mrok zapadać począł. Wątła postać dziewczęca leżała wciąż na zielonéj trawie, w nieruchomości kamiennéj. Kędyś pod lasem grały przeciągłe surmy jesienne; dźwięki ich wiatr cichy chwytał i niósł ponad okrytemi żółtą ściernią polami; w oddali, za miasteczkiem, wieża kościelna zadzwoniła na wieczorne pacierze; od wioski płynęły długie wołania matek, przyzywających dzieci ku ogniskom, które rozpalały się w chatach. Do odgłosów tych przyłączył się po chwili jeden jeszcze. — Franiu! Franiu! rozległo się wołanie od strony małéj, nizkiéj łączki, wśród pól rzuconéj. Zarazem z gęstwiny wierzb wychyliła się głowa nastrzępiona roztarganemi włosami i wieńcem z zeschłych kłosów uwitym. — Franiu! Franiu! wołał obłąkany coraz częściéj, coraz przeciągłéj! Stanął na skraju łączki i dziko połyskującemi oczami rozglądał się dokoła; przechylał głowę w obie strony, zdając się przysłuchiwać czemuś, oczekiwać czyjegoś głosu. Nie usłyszał nic prócz szumu wiatru muskającego powierzchnię wierzbowych zarośli i ostatniego dźwięku kościelnéj dzwonnicy, który rozpłynął się w powietrzu i umilkł. Obłąkany przestał wołać, a zaczął biedz. Biegł szybko, prosto ku wzgórzu na którém stał krzyż. Niejednokrotnie widać znajdował tam tę, któréj imię nadaremnie teraz rzucał polnym wiatrom i echom. Znalazł ją tam i teraz. Nachylił się i pochwycił jéj rękę, która ciężko i bezwładnie zawisła w jego dłoni. — Pójdź do domu! rzekł pochylony i wpatrzony w twarz jéj nieruchomą. Powtarzał teraz słowa, któremi ona zawsze przemawiała do niego. — Pójdź do domu! pójdź do domu! szeptał coraz prędzéj, coraz uporczywiéj i coraz niżéj schylał się nad nią. Na obłąkanéj twarzy jego zjawiał się stopniowo wyraz trwogi nieprzytomnéj, połączonéj z rzewnością i tkliwością dziecięcą. — Franiu! jęknął, czy ty śpisz? I nastawił ucha ku ustom jéj, od których oczekiwał odpowiedzi. Tak pytała i tak czyniła zawsze ona, ilekroć znalazła go nad brzegiem stawu, albo w głębi boru leżącego na ziemi, z zamkniętemi oczami. Teraz on naśladował ją. Zdawać się mogło, że pragnął odpłacić jéj staraniem za starania, niepokojem troskliwym za jéj troskliwy o niego niepokój. — Franiu! czy ty śpisz? powtórzył. Nie było odpowiedzi. Wydał krzyk jakiś niezrozumiały, roztworzył ramiona i porwał ją z ziemi. — Pójdź do domu! zawołał tym razem głośno i trzymając ją w objęciu, pobiegł ścieżką. W połowie drogi zaczął iść wolniéj. Kołysał ją w ramionach, jak dziécię uśpione, głowę pochylał nad nią i wzroku od twarzy jéj nie odrywał, a jednak, okrążając staw i przechodząc pod cieniem brzóz płaczących, nie przestawał wołać ciągle, coraz łagodniéj, przeciągłéj, żałośniéj; — Franiu! Franiu! Wkrótce potém stary dwór orchowski przemienił postać swą dawną tak, jakby dotknęła go laska czarodziejska. Nowe sprzęty, nowe cugi i powozy, nowa służba liczna wzbudzały w okolicy tysiące uwag, zachwytów i ciekawości. Właściciel wszystkich tych pięknych rzeczy bawił w stolicy, kędy pociągnęła go za sobą piękna narzeczona. Gdy wreszcie przebrzmiały i pogasły w wielkiém mieście karnawałowe gwary i świetności, powrócił do ścian swych, tak drogich mu, tak cichych i tak poważnych dawniéj — z żoną. Wtedy już ludzie mówili o nim, że stał się nakoniec porządnym człowiekiem, zupełnie do innych ludzi podobnym, że nabył brakującéj mu wprzódy cnoty gościnności, opuścił dawne marzenia i dziwactwa, bo... wydawał bale. Nawrócenie to przypisywano powszechnie wpływowi młodéj i pięknéj kobiéty, która będąc jego żoną, była zarazem gwiazdą i bóstwem całéj okolicy. Z przyjściem wiosny jednak odrodzony człowiek ten posmutniał. Była to pora w któréj, wedle brzmienia najuroczystszéj umowy przedślubnéj, opuścić miał wraz z towarzyszką swą miejsca rodzinne i udać się w podróż daleką. Stacyami wędrówki téj miały być wielkie miasta Europy, a kres jéj przewidywać się dawał w oddalonym chyba, bardzo oddalonym czasie. W porze owéj podróże były modą panującą, jednym z tych narkotycznych przyrządów, które ludziom śpiącym dawały złudę życia. Dla Kajetana Orchowskiego przecież podróż taka, bez celu dobrze określonego, bez kresu oznaczonego, większą niż dla innych posiadała wagę. Wyjechać Bóg wié dokąd, Bóg wié po co i na jak długo, znaczyło to dla niego opuścić miejsca, na których, wedle uprzednich marzeń jego, snuć się miała płodna w następstwa różne działalność jego, śród których przyrzekał sobie niegdyś tyle rzeczy różnych ulepszyć, zbudować... Cóż się więc stanie z tym planem przyszłości jego, tajemniczym dla wszystkich, a może jeszcze i dla niego samego, ale zawiérającym w sobie mnóstwo narysowanych zlekka zamiarów, wiele postanowień w chwilach zapału lub wzruszenia powziętych?.. Wykonanie planu tego odłożonem zostanie na późniéj, zamiary i postanowienia spać będą cicho w głowie jego, w czasie gdy owiewać ją pocznie obce powietrze... Późniéj więc, później!.. A teraz jechać musiał, bo dał słowo, bo tylko za cenę spełnienia obietnicy téj otrzymywać mógł łaskawe spojrzenia od oczu ognistych, które, świetne jak dwa słońca, umiały jednak chmurzyć się i gasnąć; otrzymywać mógł uśmiechy zgody i pocałunki miłości od ust prześlicznych, które teraz już, w tych piérwszych miesiącach poślubnych, bywały nieraz dumne, rozgniéwane... Pojechał... Powiadali ludzie, że w przeddzień wyjazdu pomiędzy młodą porą stoczył się spór żwawy, po którym pani miała w oczach łzy i błyskawice tłumionego gniewu, a pan dosiadł konia, z twarzą bladą i chmurną. Wzdłuż i wszerz przejechał grunta orchowskie; widziano go jak zatrzymywał się na punktach najwyższych, odkrywał głowę i wodził dokoła wzrokiem smętnym, jakby żegnał z boleścią rzeczy drogie i święte. Gdy wrócił z przejażdżki, głos jego brzmiał po domu gniewny jak nigdy, a przez noc całą widziano okno jego pokoju na oścież otwarte, a w niém człowieka siedzącego nieruchomo, z czołem na dłoń opuszczoném. Pojechał jednak, a gdy po upływie dwóch prawie lat powrócił w białym dworku stojącym pomiędzy sosnowem borami inni ludzie mieszkali. Stary dziadek-kaléka umarł przed rokiem; jedno z dwojga dzieci nie żyło także; drugie zabrał brat jakiś czy krewny, zdaleka przybyły; obłąkanego oddano opiece lekarskiéj... Białowola był sprzedaną. Co stało się z Franią, dokąd udała się i gdzie się schroniła, nikt tego nie wiedział. Orchowski nie dowiedział się o tem także. Wspomnienie jéj gasło i odżywało w pamięci jego, stosownie do kolei uczuć i losu jaką przebywał, ale ślad jéj istnienia zginął dlań nazawsze. Mógłże przewidziéć, że kiedyś na piersi kobiéty téj jedno z dzieci jego wypłacze ostatnie łzy życia? że ta która była kochanką jego młodości, będzie ostatnim dobrym obrazem, na którym spoczną gasnące źrenice jego córki? Tymczasem nabył na własność Białowolę od nowego jéj posiadacza, kosztem wielu starań i strat. Mówiono nawet, że kupno to było jednem z dziwactw jego i że piérwsze zachwiało świetny dotąd byt jego majątkowy. Człowiek ten zresztą, nakształt trzciny wiotkiéj w coraz inne przechylający się strony, uchodził zawsze za dziwaka, marzyciela i reformatora. Rozchodziły się o nim daleko po kraju wieści rozliczne. Jedna z nich głosiła, że urządza on w swych dobrach nieznany dotąd w okolicy przemysłowy zakład jakiś... W istocie, budowa wielka wznosić się zaczynała w pobliżu dworu; ściany jéj rosły zrazu szybko, potém coraz wolniéj a nakoniec ustał wkoło nich ruch wszelki, zgromadzony materyał budowlany leżał bezładnie rozrzucony i nieporuszony latami całemi, wzniesione ściany czerniały i próchniały, aż znikły, rozebrane na powszedni użytek, a na ich miejscu pozostało tylko trochę skopanéj ziemi i próchna. To znowu gruchnęła po świecie wieść, że Kajetan Orchowski uwalnia włościan swych od obowiązku pańszczyzny i grunta im na czynsz oddaje. Wyglądało w istocie tak, jakby to prawdą stać się miało. Przypominano sobie jak niedawno w liczném zgromadzeniu mówił z oburzeniem o niecnym przywileju, który człowieka wprzęga w jarzmo ludzi innych; wspomniał cóś o ekonomicznych prawdach, dowodzących wyższości pracy wolnéj nad niewolą. Wiedziano że w Orchowie dokonywują się przygotowania różne do mającego nastąpić w gospodarstwie nowego porządku rzeczy, że czynią się tam jakieś urzędowe starania, a po wsiach ludnych i zamożnych rozkwitają nieśmiałe nadzieje. Nagle wszystko umilkło i jak po rozpoczętéj budowie przemysłowego gmachu, próchna i ruiny, tak z przygotowań tych, starań i nadziei pozostawały tylko uśmiéchy ludzkie.... Co bo się tam nie zaczynało, co nie zarysowywało i przed urodzeniem nie umiérało w tém dziedzictwie marzyciela bez woli, o głowie ognistéj bez ładu ni wytrwania. Była to komedya dla ludzi — dla niego męczarnia może, może także narkotyk, którym podbudzał długo nerwy moralnéj swéj istoty, broniąc się od snu. Uległ nakoniec temu, z czém walczyć nie umiał... usnął na wzór innych. Nie był to znać jednak sen głęboki; było w nim cóś co czuwało lub budziło się chwilami i niby piła zębiasta wpijało się w istotę jego, aż znękało ją i w ciężką niemoc wprawiło... Wtedy zamknął się w wielkiéj ustronnéj swéj komnacie, pokochał znowu samotność i ciszę, a za towarzyszów jedynych wziął sobie setki tomów i z niemi kończył życie. Teraz pośrodku komnaty stało łoże szerokie, a na niém spoczywał starzec, z głową odartą z włosów i twarzą wychudłą. Ręka jego ostatnim wysiłkiem krzepkiéj niegdyś dłoni ściskała rękę syna, który klęczał przy jego łożu, z głową pochyloną w zadumie i smutku. Opowiedział mu dzieje życia swego, od owéj krótkiéj lecz promiennéj sielanki młodości aż do tych godzin długich i ciemnych, w których sumienie jego odwracało mu wciąż przed oczami karty strawionego marnie żywota. — Jak wszyscy synowie po ojcach swych tak i ty po mnie odziedziczysz skutki grzechów moich. Nie złorzecz mi.... bo najsroższém przekleństwem występnego życia jest jego koniec.... Wyrzekł to powoli, głosem cichym, lecz pewnym: twarz miał zwróconą ku sufitowi i oczy utkwione w górze. Po chwili wytchnienia mówił daléj: — Należałem do pokolenia, które przed chwilą ustąpiło ze sceny świata... Skupiło się we mnie wszystko dobre i złe, tworzące to znamię szczególne, po którém pokolenie owo pozna duch historyi.. Nieraz marzyliśmy pięknie i chcieliśmy dobrze, ale nie czyniliśmy nic.... oto tajemnica żywotów naszych, zgasłych w niedoli i po sobie zostawiających niedolę... oto świadectwo wedle którego osądzą nas dzieje... Chęci niespełnionych, marzeń w jawę nieprzemienionych nie położą one na szalę swéj sprawiedliwości. Ciężkim wyrokiem spadną na głowy nasze światła przez nas niezapalone, dobre chwile zaniedbywane, skarby na wiatr rozrzucone, pozostające za nami odłogi... Umilkł, oddychał ciężko: w piersi jego słychać było ciągłą, coraz śpieszniejszą robotę niewidzialnéj mocy niszczącéj.... Po chwili, głośniéj niż wprzódy, wymówił: — Minęło!,.. Któż i cóż powrócić mi zdoła życie minione?.... Nikt i nic! Twarz jego wychudła nieruchomą stała się na chwilę pod ciężarem spadłéj na nią ołowianéj zadumy, w oczach tylko széroko roztwartych świecił ogień gorączki i pierś wzdymała się wysoko, głośnym, chrapliwym oddechem! Nagle z wybuchem zawołał: — Któż mi powróci teraz spokojny sen nocy, spędzonych w gorzkiém czuwaniu, wesele dni upłynionych, w smutku, pełnię życia, które było pustem, chwałę męża, która utonęła w chańbie próżniaka?... Kto mi powróci słodycz i szczęście domowego życia, które przyniosło mi samę tylko gorycz, niezgodę, zgryzotę? Kto poprawi duchy dzieci moich, zaniedbane przeze mnie? Kto mi do łoża śmierci przywiedzie miłość ich i cześć?... Nikt! nikt! nikt! — Mój ojcze! zabrzmiał przy łożu głos męzki, czułością i smutkiem tłumiony, — mój ojcze! jedno z dzieci twoich jest tu, przy tobie... — Jedno z dzieci moich! jak smutne i łagodne echo powtórzył chory. Po chwili milczenia mówił znowu: — Tak, tyś był jedyném z dzieci moich, które mię kochało, którego złowrogie moce niezgody i pustki w domu mym panujące oderwać odemnie nie zdołały... Przed tobą téż jednym odkrywam poranione wnętrze moje, ostatnie żale moje i pragnienia... Posłuchaj!.. Odkąd chory i zniechęcony do życia czynnego, któremu podołać nie miałem siły, zamknąłem się tu jak pustelnik w ciszy nieprzerwanéj, uporządkowały się myśli moje, bezładne wprzódy, rozwidnił się przedemną we mgle przedtém widziany porządek wszech-rzeczy; dojrzałem łańcuch olbrzymi przyczyn i skutków, przestępstw i kar... — Różne były przyczyny, które uczyniły nas takimi, jakimi byliśmy.... Jedna z nich spoczywa w plemienném przyrodzeniu naszém, uporném ładowi wszelkiemu, skłonném do marzeń, zapałów i wrzawy, lecz nieumiejącém dźwigać ciężarów długo, wytrwale, w powadze skromności i ciszy.... Inną ważniejszą był dzierżony przez nas przywiléj na ziemskich bogów.... Rodziliśmy się dostojni i bogaci odrazu... nie mieliśmy o co walczyć dla siebie i dzieci swoich... Twarzy naszych i duchów nie skropił i nie skrzepił nigdy pot własnego mozołu.... więc zapomnieliśmy o tém, że jesteśmy ludźmi i usnął w nas nerw działania, a zapanowały zmysły, nieprzeparta żądza używania, i uwierzyliśmy w wiekuistość królowania naszego... i usnęliśmy na szczycie Olimpu... Lecz Olimp ten był wulkanem... dno jego płomienne poruszyła dłoń przyszłości, o któréj pomiędzy nami zatraciła się myśl i pamięć.... Teraz... czas nam do grobów.... a nad przepaściami pozostawiamy to, co nam najdrozszém było.... Spoczął chwilę po długiém mówieniu, a potém ciągnął daléj: — Nie proszę cię abyś dokonał tego, czegom ja dokonać, zaniedbał... abyś naprawił to, com ja zepsuł... Jestto niepodobném... ale przyszłość do ciebie należy.. Życie swe masz przed sobą: nie uczyń z niém tego, com ja ze swojém uczynił.... Jutro, pojutrze, gdy nad trumną, zawierającą w sobie zwłoki moje, staniesz u szczytu wzgórza będącego rodzinną naszą mogiłą i obejrzysz się dokoła siebie, zobaczysz same tylko odłogi i ruiny... Inaczéj to dziedzictwo piękne wziąłem po przodkach swoich, inaczéj oddaję je tobie, inaczéj ty oddaj je dzieciom swoim.. Czyń co będziesz mógł, aby użyźnić ziemię tę, która pod ręką moją rodzić przestała, aby podnieść ściany, które pod okiem mojém pochyliły się ku ziemi... U końca życia ze skarbów zmarnowanych lub dorobionych składać będziesz rachunek przed sumieniem swojém, tak jak ja składam go teraz przed swojém... Niech on ci lżejszym będzie!... Oto ostatnie pragnienie moje... Chciałbym abyś ty stał się dziedzicem Orchowa. Kamil... Westchnął i mocował się ze sobą widocznie aby nie rzec strasznego jakiegoś słowa, chóć rozpiérało mu ono pierś żalem wielkim. — Weź Orchów... weź... weź... uczyń z nim co tylko będziesz mógł, aby..., aby tylko nie stał się zagonem zoranym pod siejbę zagłady.... Weź Orchów!.. — Wezmę, ojcze! ozwał się znowu przy łożu głos klęczącego młodzieńca, ale tym razem brzmiała w nim wola silna i uroczyście dawana obietnica. Milczenie głębokie zaległo obszerną komnatę. Przyćmione blaski lampy rozpalały, jak dawniéj, iskry złote w szybach szaf oszklonych i mieszały się z cieniami pokrywającemi blade, zwiędłe czoło umiérającego. Żółte powieki jego były teraz przymknięte, a przez zwarte, siniejące usta wyrywały się od chwili do chwili jęki słabe, niby odgłosy ostatniéj walki życia ze śmiercią. Nagle białe ręce jego splotły się kurczowo i z ostatnim wybuchem konającéj siły, podniosły się w górę. — Któż mi powróci życie stracone? zawołał, nikt! nikt! nikt! Zdawało się, że z ostatnim wykrzykiem tym uleci życie jego, taka w nim była moc rozpacznego wysiłku. Podniósł jednak drgające powieki i gorejącą źrenicą raz jeszcze potoczył dokoła. Chwilę milczał i przyzywał pierzchające myśli, potém z dłonią ciężko złożoną na pochylonéj głowie syna, z oczami w których malowały się ostatnie cierpienia i pragnienia, i wyszeptał: — Niech marne życie moje i rozpaczna śmierć moją będą dla ciebie nauką.... niech ustrzegą cię od miłości bez szacunku.... od zamiarów bez spełnienia... od zapałów bez wytrwania.... od życia bez planu... od marzeń bez czynu... od chęci bez woli... Słowa jego spłynęły w szept zaledwie dosłyszalny. Był-to niby testament, kreślony niewyraźnemi znakami; ale klęczący u łoża młodzieniec słuchał go z twarzą jak marmur bladą i z uchem pochyloném ku ustom ojcowskim. Usta te oddawna już mówić i oddychać przestały, a on pozostał jeszcze nieruchomy, z dwiema wielkiemi łzami palącemi się w źrenicach powieką okrytych, z dłońmi zaciśniętemi w koło zimnéj, sztywnéj ręki zmarłego. Cisza głęboka zalegała dom cały, gdy otworzyły się zwolna drzwi wielkiéj, podłużnéj sali i wszedł przez nie Mieczysław. W oczach jego spuszczonych ku ziemi malował się ból gorący, świeżą stratą ukochanéj istoty sprawiony, ale na twarzy bladéj, nieruchoméj i w całéj postaci młodego człowieka, zwolna kroczącego przez obszerną komnatę, spoczywał wyraz takiéj powagi, tak głębokiego i energicznego skupienia władz uczuć i myśli, że mniemać było można, iż przez tę noc jednę przybyło mu lat kilka, lat nauki, doświadczeń i cierpień. W istocie przez tę noc jednę przeżył on życie całe swego ojca, życie całego pokolenia, które na widowni dziejów poprzedziło jego i jemu podobnych. Wczoraj jeszcze był młodzieńcem, dobrym, szczerym, skłonnym do uczuć i postępków szlachetnych, lecz z życia powagą niezbratanym, w młodzieńczéj wesołości swéj płochym nieco, nieznającym dokładnie pobudek czynów własnych, ani miary do jakiéj dorość mogła własna istota jego. Dziś rozpaczna śmierć, kończąca zwichnione, zmarnowane życie jego ojca, ochrzciła go na męża. Wyglądał téż w téj chwili jak mąż, w którego wnętrze zapadły postanowienia niezłomne, przyrzeczenia uroczyste, przed którego oczami stanęła jasna i wyraźna świadomość dróg przyszłych. Z oddalonego pokoju doszedł ucha jego monotonny i przyciszony szmer dwóch głosów kobiécych. Zwrócił się w kierunku drzwi nawpół otwartych, a stanąwszy na progu, ujrzał dwie postacie kobiéce, klęczące u stóp krucyfiksu, przed którym na srebrnym łańcuchu zwiészona paliła się mała lampa. Na odgłos kroków wchodzącego, pani Leontyna przerwała odmawianie modlitwy za chorych i umiérających: trwożném, do głębi zmąconém spojrzeniem ogarnęła twarz syna. Bladość twarzy téj, ból na niéj wyryty i piętnująca ją w téj chwili uroczysta powaga powiedziały jéj znać wszystko, bo porwała się z klęczek i krzyknęła. Wykrzyk jéj głośnym był, przeszywającym, ale brzmiało w nim jedno tylko uczucie: przestrach. Zarazem ramiona jéj i kibić cała drźeć zaczęły pod grubym szalem, okrywającym nawpół długą, czarną szatę. Lila, blada także i drżąca, instynktowym ruchem kryła się za matkę i osłupiałych, wylęgłych swych oczu nie spuszczała z twarzy brata. Mieczysław zbliżył się do matki i ujął w obie dłonie rękę jéj, jak lód zimną. — Matko, rzekł głosem zniżonym i drżącym od łez w piersi tłumionych, tam.... skończyło się już wszystko.... Alem ja pośpieszył do ciebie, aby ci powiedzieć, że masz syna, który uczyni co tylko w mocy jego będzie... Umilkł nagle, bo spostrzegł że mówił daremnie. Pani Leontyna nie zdawała się słuchać ani rozumiéć słów syna. Dłonie jéj zaciskały wkoło kibici fałdy grubego szala; oczy błędne, nieprzytomne prawie, obiegały dokoła mroczny pokój, odtrącane i zarazem niezwalczenie jakoby pociągane przez najciemniéjsze jego zakątki. — Mój Mieczysiu! mówić zaczęła pobladłemi i drgającemi usty, niech tam wszystko urządzą jak należy.... Ja.... ja doprawdy nie mogę.... słaba jestem.... noc taka ciemna!... Każ światła pozapalać w pokojach.... Czy daleko jeszcze do dnia? O mój Boże! jakże jestem nieszczęśliwa!... Idź tam.., idź.... oszczędź matkę!... ja... nie mogę!... Osunęła się znowu na klęczki, zakryła dłońmi oczy niby przed strasznemi widziadłami, i jakby pragnęła zagłuszyć przerażające głosy, które słyszała wewnątrz czy zewnątrz siebie, mówić poczęła szybko, nawpół głośno, nieustannie: — Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie! Mieczysław stał chwilę jak skamieniały, z głowią schyloną i opuszczonemi rękami. Na czole jego zmarszczka, którą wyniósł z przedśmiertnéj rozmowy pogłębiła się. Do wszystkich uczuć jakie go napełniały przyłączyło się jedno jeszcze, ciężkie, gorzkie. Po chwili jednak zwrócił się do siostry i wziął jéj rękę. — Lilo! rzekł łagodnie, pójdź, zobacz zwłoki naszego ojca.... Nie byłaś przy nim gdy umiérał... pójdź teraz!... Dziewczyna gwałtownym ruchem wyrwała rękę swą z jego dłoni i usunęła się pod ścianę. — Ja nie chcę! Mieczysiu, ja nie chcę! zawołała z płaczem prawie. — Dlaczego nie chcesz? zapytał brat, pochylając ku niéj twarz niemal surową. Ona usuwała się od niego, drżąc cała; w szeroko rozwartych oczach jéj błyszczały łzy prośby i zarazem gniewu — Dlaczego nie chcesz? z naleganiem powtórzył brat. — Boję się... szepnęła, przyciskając ramiona do piersi, boję się... umarłych... — Lilo! zawołał Mieczysław, nie znałaś prawie ojca swego... On jednak kochał cię i przed skonaniem po wiele razy imię twe wymówił... Słowa te uczyniły na młodéj dziewczynie pewne wrażenie. Drgnęło w niéj cóś co zmniejszyło bojaźń dziecinną a z wyrazem przestrachu twarz jéj okrywającym, połączyło odcień nagle uczutéj tkliwości i żalu. — Pójdź! rzekł Mieczysław, biorąc znowu jéj rękę. Poraz ostatni spojrzymy na rysy jego.... spojrzymy na nie razem, oboje... Chwila ta uczyni nas może więcéj bratem i siostrą, niż byliśmy dotąd.... Przy ostatnich wyrazach Mieczysława Lila zarzuciła mu ramię na szyję i przytuliła się do piersi jego z cichym płaczem. Był to wybuch dobrego uczucia, które ozwało się w istocie téj młodziuchnéj, chaotycznéj, pełnéj ogni gorejących w niéj kapryśnie i jałowo. Mieczysław otoczył kibić jéj ramieniem i prowadził ją ku drzwiom. — Mieczysiu! szeptała, ale ty mię nie odstąpisz... będziesz tak ciągle przy mnie?... — Będę ciągle przy tobie, odparł brat, pragnę odtąd być jaknajczęściéj przy tobie.... zastąpić ci ojca.... opiekować się tobą.... Byli już na progu, gdy nagle pani Leontyna podniosła głowę i rzuciła za siebie trwożne spojrzenie. Ujrzawszy się samą w pokoju, porwała się znowu z klęczek i zawołała: — Lilo! Lilo! W krzyku tym brzmiało niemal wołanie o ratunek. Lila wydobyła się z objęć brata. Nie wiedziała już ani kogo słuchać, ani dokąd iść. — Zostawiacie mię samę! jęknęła pani Leontyna, łamiąc ręce, w tak strasznéj chwili!... O mój Boże! tegom się doczekała, że dzieci moje.... wszystkie dzieci moje opuszczają mię wtedy, gdy najbardziéj mi trzeba kogóś.... kogokolwiek.... Jestem sama, sama na świecie!... nic już nie znaczę dla nikogo.... nawet dla dzieci swoich!... Czy dzień jeszcze daleko?... Jaka noc czarna!... Mieczysław wypuścił z dłoni rękę siostry. — Idź do matki, rzekł, pozostań przy niéj. Chciał jeszcze coś powiedziéć, ale nie mógł. Bolesne, gorzkie uczucie zdławiło mu głos w gardle. Ze wzrokiem wbitym w ziemię odszedł w głąb domu. Koniec tomu piérwszego.

nazywał się dla pięknego brzmienia